Nadeszła w końcu prawdziwa, śnieżna zima. Był 30 stycznia 2023 roku, a ja stałem na brzegu lasu gdzieś pomiędzy Ciółkowem i Sokołowem. Czubki sosen kołysały się na wietrze. Zimne powietrze wypełnione śnieżnymi drobinkami pędziło po otwartej przestrzeni i smagało moje policzki. Nikt nie chciał mi towarzyszyć w poszukiwaniach w tę paskudną pogodę, ale uparłem się, żeby tu przyjechać właśnie tego dnia, w 155 rocznicę spadku deszczu meteorytowego pod Pułtuskiem. Chciałem stanąć w miejscu, w którym fragmenty rozerwanego w atmosferze meteoroidu uderzały z impetem o zmarzniętą ziemię. Spojrzeć na okolicę skutą mrozem i spróbować wyobrazić sobie, jak mogło to wszystko wyglądać na żywo.
Po dłuższej chwili kontemplacji i spacerowania z wykrywaczem wiatr nagle ustał i przestało padać. Chociaż niebo było zaciągnięte grubą, siwą zasłoną, to drzewa oblepione śniegiem tworzyły niezwykle malowniczy krajobraz. Skierowałem się w stronę najbardziej dzikich rejonów, które czarowały mnie swoją niedostępnością. Wiedziałem co prawda, że poszukiwania w takim terenie trochę mijają się z celem, ale jednocześnie nie mogłem się oprzeć temu widokowi. Las wciągał mnie coraz głębiej, odkrywając z każdym kolejnym krokiem coraz to nowsze i jeszcze piękniejsze obrazy. Trochę szukałem meteorytów, trochę robiłem zdjęcia i trochę myślałem o tym wszystkim, nie mogąc się zdecydować, czy bardziej mnie fascynuje otaczająca przyroda, czy raczej kosmiczna historia tego miejsca. A może jedno i drugie właśnie w takim połączeniu.
Nagle poczułem intensywny i brzydki zapach. Mniej więcej taki, jak od starego i brudnego, mokrego psa, ale po wielokroć bardziej penetrujący nozdrza. Znałem ten zapach, bo wielokrotnie napotykałem go już wcześniej na moich poprzednich leśnych ekspedycjach. Zazwyczaj w miejscach, gdzie urzędowały dziki, ale nigdy nie widziałem ich w tym samym momencie, kiedy go czułem, więc tak naprawdę nie wiem, czy ten smród pochodził od nich. Wytężyłem wzrok, przepatrując okoliczne zarośla i sprawdzając, czy przypadkiem nie czai się tam jakaś locha. Co prawda noszę ze sobą wielką butlę gazu pieprzowego, ale przecież nie z zamiarem bezmyślnego psikania na bogu ducha winne leśne stworzenia, tylko raczej na jakąś bliżej nieokreśloną kompletną ostateczność. Dlatego na wszelki wypadek zaznaczyłem sobie w myślach drzewa, na które można się w razie czego ewakuować i ostrożnie kroczyłem przed siebie. W głębi lasu panowała absolutna cisza, a jedynym wyraźnym dźwiękiem, jaki dochodził do moich uszu, było chrobotanie mokrego śniegu ugniatanego podeszwami butów. Kawałek dalej zapach stawał się coraz mniej intensywny, aż w końcu zanikł całkowicie. Znowu nie dowiedziałem się, czy pochodził on od dzika, sarny, łosia… czy może ma jeszcze inną, nieznaną mi genezę.
Nie działo się kompletnie nic, a mimo to było wyjątkowo. Wykrywacz sporadycznie wydawał z siebie sygnały, przy czym większość z nich nawet nie była warta weryfikacji. Jedynie co jakiś dłuższy odstęp czasu sygnalizacja stawała się bardziej obiecująca i wtedy wykopywałem na powierzchnię magnetyki, które jedynie imitowały meteoryt poprzez swoje właściwości fizyczne. Żaden jednak nie był fragmentem kosmicznej materii. Później wykrywacz wyłączyłem, bo pokrywa śnieżna zalegająca na wymrożonej trawie była zbyt gruba, aby sprzęt miał jakikolwiek sensowny zasięg. No cóż, pięknie byłoby znaleźć meteoryt dokładnie w 155 rocznicę jego spadku, ale powiedzmy sobie szczerze: skoro nie udało mi się żadnego odnaleźć do tej pory, to natrafienie na jakiś okaz właśnie teraz musiałoby być kompletnie abstrakcyjnym zrządzeniem losu. Nie łudziłem się, że to będzie właśnie ten dzień. Nie mogłem też wtedy wiedzieć, że mały meteoryt pułtuski leży płytko zakopany w ziemi, jakieś 400 metrów dalej i cały czas czeka, aż po niego przyjdę. Dowiedziałem się o tym dopiero jakiś czas później.
W pewien mroźny lutowy poranek ponownie zjawiliśmy się z Krzyśkiem w miejscu, które typowaliśmy jako warte przeszukania. Promienie słońca nisko zawieszonego na horyzoncie przebijały się przez chmury i wpadały w okna samochodu. O tej porze roku nie było tu już najmniejszego śladu po sarniakach, kleszczach czy komarach. Pokrzywy gdzieś zniknęły, bagna całkiem zamarzły, a sam las bardziej otworzył się na gości.
Pod kołami zaskrzypiał śnieg. Zgasiłem silnik i wysiedliśmy dosyć energicznie, naładowani kawą oraz nową przygodą. Krzysiek zmienił buty na kalosze i ruszył prosto w las, nie oglądając się nawet za siebie, a ja wymieniłem baterie w wykrywaczu, aby mieć zapas energii na cały dzień, zarzuciłem plecak i poszedłem jego śladem. A właściwie obok jego śladów, które na śniegu stały się dobrze widoczne. Zresztą dzięki temu nie musieliśmy się martwić, że będziemy dwukrotnie przeszukiwali te same ścieżki. Mój wykrywacz szybko namierzył kilka kamieni magnetycznych, których w tej okolicy znajdowało się zdecydowanie więcej niż na terenach penetrowanych poprzednim razem. I chociaż las został dobrze przetrzebiony przez zimę, to chodzenie po nim z detektorem nadal stanowiło wyzwanie. Dlatego skoncentrowaliśmy się na miejscach, gdzie teren był nieco bardziej otwarty, a operowanie sondą nie nastręczało problemów.
W oddali dostrzegłem Krzyśka, który systematycznie przeczesywał jedną z niecek, poruszając się po niej w tę i z powrotem. Rozejrzałem się po okolicy, zastanawiając, jaki obrać kierunek. Leśna gęstwina to dobra opcja, zwłaszcza że widnieje na XIX-wiecznych mapach, więc była tu już w momencie spadku meteorytów. Możliwe, że są w niej okazy, które wpadły wtedy w gęste, leśne poszycie i przez to nie zostały odnalezione przez ówczesnych poszukiwaczy. Współcześnie też niełatwo do nich dotrzeć, bo latem las jest trudny do przeszukiwania, a zimą… no cóż, bywa nieco lepiej, ale też bez rewelacji. Może nie ma robali, ale mimo to sonda co chwila zaczepia o krzaki, a wykrywacz wydaje wtedy z siebie kakofonię chaotycznych dźwięków, od czego można dostać szewskiej pasji. Nieco bardziej dostępne (bo pozbawione drzew) zagłębienia terenowe to też dobry pomysł. Te, co prawda, mogą być już przeszukane, ale dysponujemy dzisiaj skutecznym sprzętem, który potrafi wychwycić więcej niż wykrywacze starszej daty. Zresztą te niecki jeszcze kilka lat temu mogły być całkowicie niedostępne, bo zalane wodą lub porośnięte wyższą roślinnością. Kto wie, może sprawdzamy je jako pierwsi?
Powyższy fragment rozdziału pochodzi z książki „W poszukiwaniu kosmicznych okruchów”, której premiera planowana jest na koniec 2024 roku.
Panie Konradzie – świetnie się to czyta. Czekamy na książkę!
Bardzo dziękuję. Myślę, że do premiery jest już bliżej niż dalej.