Rozdział X

Zima

Zimowe poszukiwania w elipsie pułtuskiej.

Jest 30 stycznia 2023 roku. Stoję na brzegu lasu, gdzieś pomiędzy Ciółkowem a Sokołowem. Czubki sosen kołyszą się na wietrze, a zimne powietrze wypełnione śnieżnymi drobinkami, pędzi po otwartej przestrzeni i smaga moje policzki. Nikt nie chciał towarzyszyć mi w poszukiwaniach w tę paskudną pogodę, ale uparłem się żeby tu przyjechać właśnie dzisiaj, w 155-tą rocznicę spadku deszczu meteorytowego pod Pułtuskiem. Chciałem stanąć w miejscu, w którym fragmenty rozerwanego w atmosferze meteoroidu, uderzały z impetem o zmarzniętą ziemię. Spojrzeć na okolicę skutą mrozem i spróbować wyobrazić sobie jak mogło to wszystko wyglądać na żywo.

Jeden z naocznych świadków wydarzenia, ksiądz Górski, opisuje zjawisko w następujący sposób (Dziennik Warszawski, nr 28 z 1868 roku):

„(…) około godziny 7-ej zatrzymałem się we wsi Gostyninie, o wiorst blizko 20 od Pułtuska, żeby popaść konie. W tej samej chwili na południowo-zachodniej stronie horyzontu ukazało się światło, prawie takie jak przy wschodzie słońca. Nagle ognista, kulista masa, z nadzwyczajną szybkością (…) przeleciała nad horyzontem, na nieznacznej chyba wysokości, gdyż po bardzo krótkiej chwili, słychać było przeciągły szum. Kiedy zaś ten meteor padał za horyzont, prawie w prostopadłym kierunku, rozrzucał świecące się odłamy, a wkrótce, nie dłużej jak w dwie minuty, rozległ się taki silny huk, że wszystkie szyby w oknach zadrgały ”.

Równie ciekawe widowisko mogli w tym samym czasie obserwować mieszkańcy odległej o 60 km Warszawy (Jerzy Aleksandrowicz, “O spadku Meteorytu Pułtusk”, Tygodnik Ilustrowany, nr 5, Warszawa 01.02.1868, T. 1, seria druga, s. 50-51):

„Dnia onegdajszego, 30 stycznia, o godzinie 7-ej wieczorem, przy dobrym zmroku, zaimprowizowaną została dla Warszawy prawdziwa niespodzianka, iluminacya powietrzna, którą trudno jest opisać. Osoby znajdujące się w mieszkaniach ujrzały się nagle jak gdyby w płomieniach, a najdrobniejsze szczegóły były dla nich widzialne, jak gdyby w jasny dzień. Znajdujący się na ulicach mieli widok wspanialszy, bo nie tylko takież samo światło ogarnęło ich, ale nadto widzieli oni i źródło, zkąd potok światła wypływa, ujrzeli bowiem w powietrzu dość wolno przesuwającą się kulę ognistą z południo-zachodu na północo-wschód, po za którą ciągnął się długi, w tęczowe barwy strojny ogon płomienisty. Jedni zaś i drudzy, po upływie kilku minut od chwili ukazania się tej dziwnej łuny, usłyszeli huk, podobny do huku odległego grzmotu, albo raczej turkotu kilku toczących się po bruku powozów, z tej właśnie strony, w którą powędrowała owa kula ognista”.

Po dłuższej chwili kontemplacji i spacerowania z wykrywaczem, wiatr nagle ustał i przestało padać. Chociaż niebo było zaciągnięte grubą, siwą zasłoną, to drzewa oblepione śniegiem tworzyły niezwykle malowniczy krajobraz. Skierowałem się w stronę najbardziej dzikich rejonów, które czarowały mnie swoją niedostępnością. Wiedziałem co prawda, że używanie wykrywacza w takim terenie, trochę mija się z celem, ale jednocześnie nie mogłem się oprzeć temu widokowi. Las wciągał mnie coraz głębiej, odkrywając z każdym kolejnym krokiem coraz to nowsze i jeszcze piękniejsze obrazy. Trochę szukałem meteorytów, trochę robiłem zdjęcia i trochę myślałem o tym wszystkim, nie mogąc się zdecydować czy bardziej mnie fascynuje ta dzika, zimowa sceneria czy raczej kosmiczna historia tego miejsca. Albo może jedno i drugie razem, właśnie w takim połączeniu.

Nagle poczułem intensywny i brzydki zapach. Mniej więcej taki jak od starego i brudnego, mokrego psa, ale po wielokroć bardziej penetrujący nozdrza. Znałem ten zapach, bo wielokrotnie napotykałem go już wcześniej na moich poprzednich leśnych wyprawach. Zazwyczaj w miejscach gdzie urzędowały dziki, ale nigdy nie widziałem dzików w tym samym momencie, kiedy ten zapach czułem więc tak naprawdę nie wiem czy ten smród pochodzi od nich. Wytężyłem wzrok, penetrując nim okoliczne zarośla i sprawdzając czy przypadkiem nie czai się tam jakaś locha. Samica dzika bywa dużo bardziej agresywna niż samiec (czyli odyniec). Zwłaszcza jeżeli jest z młodymi. Co prawda noszę ze sobą wielką butlę gazu pieprzowego, ale przecież nie z zamiarem bezmyślnego psikania na bogu ducha winne leśne stworzenia, tylko raczej na jakąś bliżej nieokreśloną kompletną ostateczność. Dlatego na wszelki wypadek zaznaczyłem sobie w myślach drzewa na które można się w razie czego ewakuować i ostrożnie kroczyłem przed siebie. W głębi lasu panowała absolutna cisza, a jedynym wyraźnym dźwiękiem jaki dochodził do moich uszu było chrobotanie mokrego śniegu ugniatanego podeszwami butów. Kawałek dalej zapach stawał się coraz mniej intensywny, aż w końcu zanikł całkowicie. Znowu nie dowiedziałem się czy pochodzi on od dzika, sarny, łosia… czy może ma jeszcze inną nieznaną mi genezę. 

Nie działo się kompletnie nic, a mimo to było wyjątkowo. Wykrywacz sporadycznie wydawał z siebie sygnały, przy czym większość z nich nawet nie była warta weryfikacji. Jedynie co jakiś dłuższy odstęp czasu sygnalizacja stawała się bardziej obiecująca i wtedy wykopywałem na powierzchnię kamienie magnetyczne, które jedynie imitowały meteoryt Putłusk poprzez swoje właściwości magnetyczne. Żaden jednak nie był meteorytem. Później wykrywacz wyłączyłem już całkowicie, bo pokrywa śnieżna zalegająca na suchej, zmarzniętej trawie była zbyt gruba, aby sprzęt miał jakikolwiek sensowny zasięg. No cóż, pięknie byłoby znaleźć meteoryt dokładnie w 155 rocznicę jego spadku, ale powiedzmy sobie szczerze: skoro nie udało mi się żadnego odnaleźć do tej pory, to natrafienie na jakiś okaz właśnie teraz, musiałoby być kompletnie abstrakcyjnym zrządzeniem losu. Nie łudziłem się, że to właśnie dzisiaj będzie ten dzień. Nie mogłem też wtedy wiedzieć, że mały meteoryt pułtuski leży płytko zakopany w ziemi, jakieś 400 metrów dalej i cały czas czeka aż po niego przyjdę, bowiem dowiedziałem się o tym dopiero jakiś czas później. Posłuchajcie…

W pewien mroźny, lutowy poranek, moje auto zatrzymało się na poboczu leśnej drogi, najeżdżając na skrzypiący pod kołami śnieg. Wysiedliśmy dosyć energicznie, naładowani porannymi promieniami i kofeiną z McDonalds. Krzysiek zmienił buty na kalosze i ruszył prosto w las, nie oglądając się nawet za siebie, a ja wymieniłem baterie w wykrywaczu, aby mieć zapas energii na cały dzień, zarzuciłem plecak i poszedłem jego śladem. A właściwie obok jego śladów, które na śniegu były dobrze widoczne. Zresztą dzięki temu nie musieliśmy się martwić, że będziemy dwukrotnie przeszukiwali te same ścieżki. Mój wykrywacz szybko namierzył kilka kamieni magnetycznych, których w tej okolicy było zdecydowanie więcej niż na terenach, które penetrowałem poprzednim razem. I chociaż las był dobrze przetrzebiony po zimie, to chodzenie po nim z wykrywaczem było nadal dużo trudniejsze niż po okolicznych nieużytkach. A te kusiły swoją otwartością dosyć skutecznie więc kilka chwil później znalazłem się już na skraju lasu. W oddali dostrzegłem Krzyśka, który systematycznie przeczesywał jakąś nieckę, poruszając się po niej w tę i z powrotem. Rozejrzałem się po okolicy, zastanawiając jaki obrać kierunek. Las to dobra opcja, zwłaszcza że był tutaj już w XIX wieku, w momencie spadku. Na pewno są w nim meteoryty, które z impetem wpadły wtedy w krzaki i nie zostały odnalezione przez ówczesnych poszukiwaczy. Współcześnie też nie jest łatwo je namierzyć, bo latem las jest niedostępny, a zimą… no cóż, jest nieco lepiej, przy czym też bez rewelacji. Może nie ma robali, ale co z tego skoro sonda co chwila zaczepia o krzaki a wykrywacz wydaje wtedy z siebie kakofonię chaotycznych dźwięków, od czego można dostać szewskiej pasji. Zagłębienia terenowe na łące to też dobry pomysł. Pewnie już przeszukane, chociaż z drugiej strony mamy dzisiaj głęboki sprzęt, który potrafi wychwycić więcej niż wykrywacze starszej daty. Zresztą te niecki jeszcze kilka lat temu mogły być całkowicie niedostępne, bo zalane wodą i porośnięte trzcinami. Kto wie, może sprawdzamy je dzisiaj jako pierwsi? Nie jest to przecież epicentrum elipsy rozrzutu, tylko jej peryferia.

Rozmyślania na mrozie nie mają większego sensu. Głównie z tego względu, że od bezruchu szybko zamarzają palce i ogólnie wszystkiego się powoli odechciewa. Poszedłem więc skrajem lasu, wzdłuż najniższych zagłębień terenowych i bez żadnego konkretnego planu. Prawo, prosto, lewo, prosto. Znowu jakiś kamień magnetyczny. Prosto, prawo, prosto. Kolejny kamień. Prosto. Jeszcze jeden. W lewo, prosto i jakoś tak szybko, zupełnie bez zapowiedzi, wykopałem mały, czarno-rudy… hmm…

– Meteoryt? – burknąłem pod nosem.
– Owszem, tym razem FAKTYCZNIE jest to meteoryt! – odpowiedziałem w myślach sam sobie.

Po blisko półrocznych poszukiwaniach, wyjazdach pod Pułtusk praktycznie tydzień w tydzień, łącznie ok. 110 godzinach w terenie, plus kolejnych spędzonych na nakładaniu na siebie map i studiowaniu różnych opracowań, w końcu jest! Zaraz, ale jak to tak? Już? Wcześniej myślałem, że kiedy w końcu znajdę meteoryt, to w jednej chwili zadzieją się jakieś niestworzone rzeczy. Na przykład w przypływie euforii podskoczę w górę i w niekontrolowany sposób wykrzyczę coś na całe gardło. Albo położę się na ziemi wykończony do reszty i po prostu będę z uśmiechem patrzył w niebo. Coś w tym stylu. A tu nic, kompletnie nic z tych rzeczy. Mój mózg już tyle razy miał nadzieję na to, że wykopany kamień jest meteorytem, po czym okazywało się, że nie jest, że nauczył się już po prostu automatycznie nie reagować na takie sytuacje. Zero, kompletne zero ekscytacji i wynikający z tego jakiś rodzaj niedowierzania pomieszanego ze zdziwieniem.

Okaz miał kształt zbliżony do deltoidu, wymiary mniej więcej 6 na 4 cm i wagę ok. 100 gramów. Nie musiałem go dodatkowo sprawdzać magnesem neodymowym, bo nosił wszelkie cechy meteorytu pułtuskiego: był bardzo ciężki, z wyraźną czarno-brunatną skorupą obtopieniową i charakterystycznymi obłupaniami krawędzi, wynikającymi z bezpośredniego zderzenia z podłożem lub drzewami. Kształt obły, przetopiony powierzchniowo w wyniku przedzierania się przez atmosferę z drugą prędkością kosmiczną.

Wyłączyłem wykrywacz i poszedłem pokazać go Krzyśkowi, nie mogąc cały czas uwierzyć, że trzymam w ręku tym razem prawdziwy meteoryt. Właściwie dopiero teraz, z każdym zrobionym krokiem, powoli dochodziło to wszystko do mnie i narastało uczucie, którego wcześniej się spodziewałem. Na twarzy malował się coraz szerszy uśmiech, a krok stawał się bardziej energiczny. Opłukałem skałę z resztek ziemi w pobliskim strumyku i razem wykonaliśmy szczegółowe oględziny tej świeżo wydobytej na powierzchnię kosmicznej skały. Pod lupą było teraz widać chondry, czarne strużki roztopionej a następnie zastygłej materii oraz jaśniejsze wnętrze meteorytu w miejscu utrąconych krawędzi. Na jednym z boków widniał wyraźny regmaglipt, który niczym finalna pieczątka urzędnika zdawał się mówić: “tak, potwierdzam, zdecydowanie oryginał”. “Pozdrowienia z kosmosu”.

Adrenalina zdążyła już należycie wypełnić moje żyły więc nawet nie zorientowałem się kiedy Krzysiek złożył mi gratulacje. Wpadłem w wir dokumentowania znaleziska i fotografowania go z każdej możliwej strony. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałem, że nie muszę już dzisiaj szukać meteorytu (bo przecież jeden znalazłem, a drugiego nie znajdę zapewne przez kolejne pół roku, albo i nigdy). Automatycznie odpaliłem wykrywacz i zacząłem przeczesywać kolejne fragmenty łąki. Krzysiek też dostał nowego zastrzyku energii, po tym jak zobaczył moje znalezisko więc obaj zasuwaliśmy do zachodu słońca niczym małe traktorki. Tego dnia w ogóle nie czułem zmęczenia, chodziłem uśmiechnięty i zaczarowany znaleziskiem. W międzyczasie odpisał mi na messengerze Astrokosmo, do którego wcześniej wysłałem zdjęcia mojego znaleziska. Chociaż wiedziałem, że nie może być tu żadnej pomyłki, to jednak sięgnąłem po smartfona z drżeniem ręki. W końcu w całej tej mojej historii poszukiwania meteorytu pułtuskiego było już tyle zwrotów akcji, że jeszcze jeden specjalnie by mnie nie zaskoczył. Ale Astrokosmo też nie miał żadnych wątpliwości i odpisał krótko: “Brawo”!

Słońce w końcu zaczęło się chować za horyzont, a my skierowaliśmy się w stronę auta, aby nie zgubić się po zmroku w lesie. Całą powrotną drogę dyskutowaliśmy i zastanawialiśmy się czy był to jeden jedyny meteoryt na całą okolicę, po której się kręciliśmy, czy może jest ich tam więcej. A mały meteoryt pułtuski przysłuchiwał się tej rozmowie, leżąc przed nami na honorowym miejscu czyli na środku deski rozdzielczej. Na wypadek gdyby mu jeszcze było za mało zdjęć tego dnia, fotoradar zrobił nam kolejne. Wiem, nie ma się czym chwalić, ale tak, mam zdjęcie z fotoradaru na którym widać mnie, Krzyśka i meteoryt leżący przed nami.

Czy trudno jest dziś, po 155 latach od spadku, znaleźć kolejny fragment pułtuskiego deszczu meteorytowego? Owszem, nawet bardzo trudno, ale jak widać, przy odrobinie uporu i szczęścia, nadal jest to możliwe. Wracając do domu, zgodnie z planem kupiłem szampana, a następnie delektując się nim w towarzystwie mojej żony pomyślałem sobie, że nie dość, że mam w swoim życiu wszystko najważniejsze czego do szczęścia potrzeba, to jeszcze znalazłem gwiazdkę z nieba. Zasypiałem lekko pijany tą myślą, a ostatnie co przyszło mi do głowy przed zaśnięciem, to że zamykam właśnie jakiś rozdział. W poszukiwaniach, w tej książce, a może też w swoim życiu. Pół roku szukania igły w stogu siana, jakiegoś mikroskopijnego fragmentu tej wielkiej kosmicznej układanki, to nie tylko super przygoda i pasjonujące wyzwanie, ale też z całą pewnością niezwykle głęboka lekcja siebie samego. Tego wieczora nie było dla mnie szczególnie istotne co będzie następnego dnia. Po raz pierwszy od dawna poczułem tak mocno, że to co wczoraj i co jutro, schodzi na dalszy plan. Obok mnie, na szafce nocnej, leżał mój dzisiejszy meteoryt – fragment planetoidy Hebe, zanurzonej od miliardów lat w kosmicznej otchłani i oddalonej od Ziemi o kilkaset milionów kilometrów. A ja byłem po prostu tu i teraz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *