Krzyśka poznałem całkiem niedawno. Spotkaliśmy się na jednym ze wspólnych wypadów z Astrokosmo. Szybko okazało się, że jest nam po drodze: zarówno jeżeli chodzi o pomysły na następne wyprawy, jak i geograficznie, bo trasa którą jeżdżę pod Pułtusk, biegnie przez miejscowość w której Krzysiek aktualnie mieszka. Obaj szukaliśmy jakiejś sensownej alternatywy dla metody poszukiwań stosowanej przez Astrokosmo, która polega na systematycznym i bardzo skrupulatnym przeczesywaniu kolejnych fragmentów wybranego obszaru elipsy. Wykrywacz jest wtedy podkręcony do bezwzględnego maksimum, przez co wzbudza się o najmniejsze źdźbła trawy, ale jednocześnie oferuje możliwie największy zasięg. Poruszając się powoli, wzdłuż osi wyznaczonych przez rozciągnięte wcześniej sznurki orientacyjne, można w ten sposób sprawdzić dany teren niezwykle dokładnie. I chociaż ta metoda już nie raz okazała się skuteczna, to jednak nie była dla żadnego z nas odpowiednia. Zarówno ja, jak i Krzysiek, potrzebowaliśmy w poszukiwaniach nieco więcej adrenaliny, nawet gdyby miało to być kosztem efektywności. I faktycznie, na naszych późniejszych wyprawach adrenaliny absolutnie nie brakowało.
Któregoś razu wpadliśmy na pomysł, aby przeszukać las znajdujący się za meteorytowymi łąkami. Nazywam je “meteorytowymi” bo jest to duży teren znajdujący się blisko centrum elipsy, z którego w całej współczesnej historii, meteorytów wyciągnięto już wiele. No właśnie, wyciągnięto. A meteoryty nie są przecież grzybami, które ponownie odrosną po deszczu. Dziki las rozciągający się za owymi łąkami wydawał się atrakcyjny z dwóch powodów. Pierwszy to jego meteorytowa lokalizacja, wynikająca z tego, że znajdował się w podobnej odległości od osi elipsy rozrzutu, co wspomniana łąka. Drugi powód (chociaż jedynie teoretyczny): założyliśmy, że w trudnym leśnym terenie, mało kto do tej pory szukał. A skoro mało kto szukał, to wiadomo – szansa znalezienia wzrasta. I to właściwie tyle jeżeli chodzi o plusy. Wszystko pozostałe, co było związane z tym lasem, wpadało już zdecydowanie do kategorii minusów.
To nie był typowy niedzielny las z alejkami dla rowerzystów i spacerowiczów. Ba, ten las niezbyt nadawał się nawet dla grzybiarzy. Chociaż z zewnątrz wydawał się wręcz zapraszać swoją otwartością, to szybko okazało się, że są to jedynie pozory uprzejmości. Właściwie zaraz po wejściu, różnego rodzaju krzaki i badyle znienacka oplatały każdego intruza, a po przejściu kilkunastu metrów, zdawały się mówić:
– Zrobisz jeszcze jeden krok i będziesz miał ten badyl w oku!
Ale spokojnie, nie z nami te numery. Doskonale wiedzieliśmy na co się piszemy więc byliśmy na takie okoliczności przygotowani zarówno mentalnie, jak i czysto praktycznie. Wysokie wojskowe obuwie, szczelnie przylegająca czapka i bluza z zaciągniętym na nią kapturem. Do tego wylaliśmy na siebie całkiem sporo środków odstraszających kleszcze, komary i inne robactwo. I to nie byle jakich, bo o stężeniu DEET 50% czyli teoretycznie powinno nas to chronić nawet przed komarami afrykańskimi. Jak się później okazało, faktycznie jedynie teoretycznie.
W zaroślach nie było jak skorzystać z wykrywaczy więc przedzieraliśmy się w stronę leśnych oaz, zlokalizowanych wcześniej na mapie satelitarnej, które w jednych miejscach były małymi polanami, a w innych po prostu fragmentami starszego lasu, gdzie drzewa były wysokie a runo leśne niskie. Co jakiś czas znajdowaliśmy w tym gąszczu trochę przestrzeni. Na tyle dużo, że można było na chwilę odpalić sprzęt i szukać, a jednocześnie tak mało, że nie było w niej miejsca na dwa wykrywacze. Z tego względu każdy z nas przedzierał się przez las w różnym tempie i nieco inną trasą. Postać Krzyśka coraz bardziej znikała mi z oczu, aż w końcu zniknęła całkowicie, a następnie przestałem słyszeć odgłosy pstrykających gałęzi, które co jakiś czas stawiały mu opór. Zapadła cisza. Głucha i głęboka. Soczyste powietrze wlewało się do moich nozdrzy szerokim strumieniem, wypełniając je wonią mchu i igliwia. Nad rosnącymi kawałek dalej paprociami, migały skrzydełka drobnych owadów, które w swoim mikroświecie zapewne właśnie robiły coś niezwykle ważnego. Podobnie jak pająk, który rozpostarł wielką pajęczynę pomiędzy liśćmi paproci, licząc na ich nieostrożność. Z suchej gałązki wystartował jakiś drobny ptak, pstryknął w powietrzu trzy razy skrzydłami i wylądował nieco dalej, na innej gałązce. Chyba całkiem nieźle wkomponowałem się w tę leśną scenerię, skoro umknąłem uwadze pewnego grubszego badyla, który niespodziewanie zahaczył mnie o ramię, a następnie złamał się z wielkim trzaskiem i na jedną sekundę wypełnił tym dźwiękiem całą okolicę.
Wtem, nieopodal mnie, rozległ się rumor dobiegający z pobliskich krzaków. Zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek znaczący ruch, cała wataha dzików przemknęła tuż przede mną i skryła się w trzcinach. Maluchy i dorosłe, łącznie jakieś jedenaście albo i trzynaście osobników. Jeżeli ktoś myśli, że dzik, z racji swojej opasłej budowy, biegnie przez zarośla jak taran, to zapewniam, że nic bardziej mylnego. Zarówno małe, jak i duże, poruszały się szybko, ale jednocześnie z taką gracją, że jedyne co było słychać, to pojedyncze ciche odgłosy patyków łamiących się pod ciężarem ich kopyt. Myślę, że mnie nie widziały, bo żaden nawet przez sekundę nie spojrzał w moją stronę. Raczej wystraszyły się odgłosów, które towarzyszyły mojemu, już nie tak zwinnemu jak w ich przypadku, przedzieraniu się przez las. Wyciągnąłem smartfon, aby zarejestrować nim to leśne spotkanie, ale zanim zdążyłem otworzyć okno aparatu, trzciny przesłoniły zadek ostatniego osobnika. Odbiłem lekko w drugą stronę, aby już kolejny raz ich nie niepokoić (oraz nie ryzykować, że one będą niepokoiły mnie).
Krzysiek już dawno zniknął mi z pola widzenia, a teraz już nawet nie byłem pewien jak daleko od siebie jesteśmy. Jeszcze raz spojrzałem na telefon, który miałem w ręku i sprawdziłem na mapach czy idę we właściwą stronę. Na rękawie bluzy spostrzegłem małą wredną istotę, która przykleiła się do mnie niczym mucha do lepu. Strzyżak sarni, zwany potocznie “sarniakiem”, wygląda jak duży, rozjechany przez walec, kleszcz ze skrzydłami. W naszej szerokości geograficznej pasożytuje głównie na sarnach, łosiach i jeleniach, żywiąc się ich krwią. Kiedy znajdzie żywiciela, wkłuwa się w skórę i odrzuca niepotrzebne mu już do niczego skrzydła. Ciekawe, ale tylko do momentu kiedy się o tym czyta. Obcowanie z tym owadem na żywo nie ma w sobie absolutnie nic przyjemnego więc odruchowo machnąłem ręką, aby strącić go z rękawa. Ten jednak uczepił się tak sprytnie, że dopiero złapanie go w dwa palce, pozwoliło pozbyć się intruza. Na nogawce dostrzegłem drugiego i zaraz niżej trzeciego. Kolejny na ramieniu – ten był już bez skrzydeł więc jak rozumiem, uznał że zostanie tu na dłużej. Chwilę zajęło mi pozbycie się tego dziadostwa, zwłaszcza że po zdjęciu z siebie jednych, pojawiały się na mnie drugie. Nie jestem pewien czy te same czy nowe. Nie byłem też pewien czy zaczęły na mnie polować dopiero teraz czy już wcześniej, a ja dopiero je spostrzegłem. Kolejne metry lasu pokonałem w szybszym tempie, machając rękami i poprawiając co chwila kaptur zaczepiający o mniejsze i większe badyle.
W końcu dotarłem do pierwszego punktu wyznaczonego na mapie. W samym centrum lasu, pośród wysokich drzew, znajdowała się mała polana, na której rosła stosunkowo niska trawa. Może nie tak niska, aby wygodnie przeczesywać ją wykrywaczem, ale jednocześnie na tyle przystępna, że przy odrobinie cierpliwości było to możliwe. Sprzęt uruchomiłem już chwilę wcześniej bo ostatni odcinek był prawie wolny od krzaków i tam również dało się całkiem sensownie operować sondą. Znowu pojawiły się sarniaki i to cztery jednocześnie. Strąciłem je, ale usiadły na mnie kolejne. Sporo kosztowało mnie dojście do tego miejsca więc nie mogłem pozwolić na to, aby te małe skubańce popsuły mi teraz cały plan wyprawy. Naciągnąłem komin na usta i nos, a czapkę opuściłem tak nisko, że wystawały mi jedynie oczy. Spryskałem się cały dodatkową porcją owadobójczego DEET. Środek chyba słabo działał na moich dzisiejszych wrogów, bo nawet psiknięcie bezpośrednio na sarniaka nie robiło na nim większego wrażenia. Wziąłem głębszy oddech aby opanować kotłującą się w środku frustrację i zgodnie z planem zacząłem krok po kroku, sukcesywnie przeczesywać każdy kawałek leśnej polany. Sarniaki nie miały szans przebić się przez bluzę i spodnie, ale nie dawały za wygraną i co chwila dekoncentrowały mnie, latając w pobliżu oczu i siadając na mnie gdzie popadnie. Wydaje mi się, że miejsce w którym byłem, stanowiło jakiś centralny punkt schadzek mieszkających tutaj zwierząt kopytnych i zapewne stąd było tu tak wiele tych żądnych krwi owadów. Wytrzymałem jakieś 20 minut, w trakcie których przeszedłem nie więcej jak 10% polany. Wstrętne robale łaziły po mnie w ilości kilkudziesięciu sztuk, szukając jakiegokolwiek odkrytego kawałka ciała, gdzie mogłyby się wygodnie wbić, odrzucić skrzydła i zacząć jeść mnie żywcem. Powrotną drogą pokonałem już prawie na oślep, w błyskawicznym tempie, strącając je z siebie i marząc tylko o tym, aby w końcu wydostać się z plątaniny gałęzi. Lub chociaż przemieścić się do takiego miejsca gdzie sarniaki przestaną atakować.
Na skraju lasu spotkałem Krzyśka, który siedział ubawiony na przewróconym dębie i machał w powietrzu nogami. Miał dobry humor bo zdążył się już uwolnić z ostatnich krwiopijców, a ja, zmierzając w jego stronę wiłem się jeszcze jak mucha w ukropie. Dopiero po zdjęciu ostatniego sarniaka i mi udzielił się głupkowaty nastrój. Małe skrzydlate robaki pokonały dzisiaj dwóch doskonale przygotowanych ludzi, którym wydawało się że wpadli na genialny pomysł szukania meteorytów, tam gdzie jeszcze nikt nie szukał. Niestety las okazał się bardziej wymagający niż obaj sądziliśmy. Na nic zdało się moje bushcraftowe a Krzyśka myśliwskie doświadczenie. Tego dnia pokonały nas Strzyżaki sarnie.
W lesie obaj natrafiliśmy na pojedyncze sygnały. Po wykopaniu dołków, żaden z nich nie okazał się meteorytowym, ale sam fakt występowania takowych, wskazuje na to, że nikt tych sygnałów wcześniej nie namierzył i nie sprawdzał. Spożywając wspólny plenerowy posiłek zastanawialiśmy się jak inaczej podejść do tego tematu. W końcu obaj jesteśmy uparci i nie dajemy łatwo za wygraną. A kiedy dostrzegliśmy, że teren nie jest spenetrowany, to pomimo dzisiejszych trudności, wydał nam się on nawet bardziej atrakcyjny niż wcześniej.
– Trzeba tu wrócić zimą – powiedział Krzysiek, spoglądając ponownie w stronę zarośli.
– Tak zrobimy. Jak temperatura zejdzie poniżej zera i wytłucze to latające dziadostwo, to pakujemy się tu jeszcze raz.
– Mróz zetnie pokrzywy i w samym lesie też będzie można poszukać bez zaczepiania sondą.
– I trawa na polanach trochę klapnie więc tam też będzie łatwiej szukać. No dobra, a co dzisiaj? Szukamy znowu na łąkach? – zapytałem, nie mając lepszego pomysłu.
Skinął głową na zgodę, ale już bez większego entuzjazmu, bo łąki były dla nas obu mało nadziejne. Nie taki miał być plan na dzisiaj. Szukaliśmy meteorytów jeszcze do zmroku, ale złe przeczucie nas nie zawiodło. Tego dnia niczego ciekawego nie znaleźliśmy. Zabraliśmy do domu jedynie kilka kań, wielkich jak kapelusze. Wrócimy tu zimą.