Rozdział XIII

Robactwo

Znalezisko Janusza nie mogło być ostatnim meteorytem z tego spadku. Wszystko wskazywało na to, że kolejne tkwią w ziemi i nadal czekają na odkrycie. Jedyne, co trzeba było zrobić, to przejść z wykrywaczem taką drogą, na której te jeszcze nieodkryte okazy się znajdują. Ba, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić – ironizowałem. Cały ten obszar meteorytowego spadku ma grubo ponad sto (!) kilometrów kwadratowych, pełnych łąk, lasów i bagien.

„Lasów i bagien” – cały czas chodziło mi to po głowie, ale brakowało konkretyzacji planu oraz impulsu, który popchnąłby mnie do działania. I wtedy odezwał się do mnie Krzysiek, którego poznałem na jednym ze wspólnych wypadów z Astrokosmo. Człowiek o bogatym doświadczeniu życiowym i niezwykłych pasjach, a także wytrawny poszukiwacz, znany między innymi z tego, że odnalazł okazy żelazno-kamiennego meteorytu Łowicz, których spadek zaobserwowano w marcu 1935 roku.

Szybko okazało się, że jest nam po drodze: zarówno jeżeli chodzi o pomysły na następne wyprawy, jak i geograficznie, bo trasa, którą jeździłem pod Pułtusk, biegnie przez miejscowość, w której mieszka Krzysiek. Obaj szukaliśmy jakiejś sensownej alternatywy dla metody poszukiwań stosowanej przez Astrokosmo, polegającej na systematycznym i bardzo skrupulatnym przeczesywaniu kolejnych części wybranego obszaru elipsy. Wykrywacz metali jest wtedy podkręcony do bezwzględnego maksimum, przez co wzbudza się o najmniejsze źdźbło trawy, ale jednocześnie gwarantuje możliwie największy zasięg. Poruszając się powoli, wzdłuż osi wyznaczonych przez rozciągnięte wcześniej sznurki orientacyjne, można w ten sposób sprawdzić dany teren niezwykle dokładnie. I chociaż ta metoda już nieraz okazała się skuteczna, to jednak nie była dla żadnego z nas odpowiednia. Zarówno ja, jak i Krzysiek, potrzebowaliśmy podczas poszukiwań nieco więcej adrenaliny, nawet gdyby miało to być kosztem efektywności. I faktycznie, na naszych późniejszych wyprawach wrażeń absolutnie nie brakowało.

Któregoś razu obmyśliliśmy plan przeszukania leśnej gęstwiny znajdującej się za meteorytowymi łąkami. Nazwałem je „meteorytowymi”, bo jest to duży teren zlokalizowany blisko centrum elipsy, na którym meteorytów pułtuskich znaleziono wiele. No właśnie: odnaleziono i zabrano. A meteoryty nie są przecież grzybami i nie odrastają po deszczu.

Dziki las rozciągający się za owymi łąkami wydawał się interesujący z dwóch powodów. Pierwszy to jego meteorytowa lokalizacja, wynikająca z tego, że znajdował się w podobnej odległości od osi elipsy rozrzutu co wspomniana łąka. Drugi powód (chociaż jedynie teoretyczny): założyliśmy, że w trudniejszym, zakrzaczonym i zabagnionym terenie mało kto do tej pory prowadził poszukiwania (zarówno dawniej, jak i tym bardziej współcześnie). A skoro mało kto szukał, to wiadomo – szansa znalezienia istotnie wzrasta. I to właściwie tyle, jeżeli chodzi o plusy. Wszystko pozostałe, co było związane z tym lasem, wpadało już zdecydowanie do kategorii minusów.

To nie był typowy niedzielny las z alejkami dla rowerzystów i spacerowiczów. Ba, ten las niezbyt nadawał się nawet dla grzybiarzy. Chociaż z zewnątrz wydawał się wręcz zapraszać, to szybko się okazało, że są to jedynie pozory uprzejmości. Właściwie zaraz po wejściu różnego rodzaju krzaki i badyle znienacka oplatały każdego intruza, a po przejściu kilkunastu metrów zdawały się mówić: „Zrobisz jeszcze jeden krok i będziesz miał ten badyl w oku!”.

Ale spokojnie, nie z nami te numery: w końcu Krzysiek był myśliwym, a ja z leśnymi wyprawami jestem od dawna za pan brat. Na amatorów nie trafiło. Doskonale wiedzieliśmy, na co się piszemy, więc byliśmy na takie okoliczności przygotowani zarówno mentalnie, jak i czysto praktycznie. Ja – szczelnie przylegająca czapka i bluza z zaciągniętym na nią kapturem, Krzysiek – kapelusz z moskitierą. Do tego obaj mieliśmy wysokie kalosze i wylaliśmy na siebie solidną dawkę repelentów na kleszcze, komary i inne robactwo. I to nie byle jakich, bo o stężeniu DEET wynoszącym 50%, czyli teoretycznie powinno nas to chronić nawet przed komarami afrykańskimi. Jak się później okazało faktycznie jedynie teoretycznie.

W najniżej położonych i nieco zabagnionych miejscach korzystanie z wykrywaczy utrudniały wysokie, turzycowe kępy. Gdzieniegdzie wody było tak dużo, że nie dało się chodzić nawet w kaloszach. Dlatego przedzieraliśmy się głównie w stronę leśnych oaz, zlokalizowanych wcześniej na mapie satelitarnej. Niektóre z nich to małe śródleśne polany, a inne są po prostu fragmentami starszego lasu, gdzie drzewa rosną wysokie, a runo leśne jest niskie.

Co jakiś czas znajdowaliśmy w tym labiryncie trochę wolnej przestrzeni. Na tyle dużo, że udawało się na chwilę odpalić sprzęt i szukać, a jednocześnie tak mało, że nie było w niej miejsca na dwa detektory. Z tego względu każdy z nas przedzierał się przez mokradła w różnym tempie i nieco inną trasą. Postać Krzyśka co jakiś czas znikała mi z oczu, aż w końcu zniknęła całkowicie, a następnie przestałem słyszeć odgłosy pstrykających gałęzi, które co jakiś czas stawiały opór. Zapisałem:

Zapadła cisza. Głucha i głęboka. Soczyste powietrze wlewało się do moich nozdrzy szerokim strumieniem, wypełniając je wonią mchu i igliwia. Nad rosnącymi kawałek dalej paprociami migały skrzydełka drobnych owadów, które w swoim mikroświecie zapewne właśnie robiły coś niezwykle ważnego. Podobnie jak pająk, który rozpostarł wielką pajęczynę pomiędzy liśćmi paproci, licząc na ich nieostrożność. Z suchej gałązki wystartował jakiś drobny ptak, pstryknął w powietrzu trzy razy skrzydłami i wylądował nieco dalej, na innej gałązce.

Zapadła cisza. Głucha i głęboka. Soczyste powietrze wlewało się do moich nozdrzy szerokim strumieniem, wypełniając je wonią mchu i igliwia. Nad rosnącymi kawałek dalej paprociami migały skrzydełka drobnych owadów, które w swoim mikroświecie zapewne właśnie robiły coś niezwykle ważnego. Podobnie jak pająk, który rozpostarł wielką pajęczynę pomiędzy liśćmi paproci, licząc na ich nieostrożność. Z suchej gałązki wystartował jakiś drobny ptak, pstryknął w powietrzu trzy razy skrzydłami i wylądował nieco dalej, na innej gałązce.

Chyba całkiem nieźle wkomponowałem się w tę leśną scenerię, skoro umknąłem uwadze pewnego grubszego badyla, który niespodziewanie zahaczył mnie o ramię, a następnie złamał się z wielkim trzaskiem i na jedną sekundę wypełnił tym dźwiękiem całą okolicę. Wtem w pobliskiej gęstwinie rozległ się rumor. Zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek znaczący ruch, cała wataha dzików przemknęła tuż przede mną i skryła się kawałek dalej w trzcinach. Maluchy i dorosłe: łącznie jakieś jedenaście albo i trzynaście osobników.

Jeżeli ktoś myśli, że dzik, z racji swojej opasłej budowy, biegnie przez zarośla jak taran, to zapewniam, że nic bardziej mylnego. Zarówno małe, jak i duże osobniki poruszały się szybko, ale jednocześnie z taką gracją, że jedyne, co było słychać, to pojedyncze ciche odgłosy patyków łamiących się pod ciężarem ich kopyt.

Myślę, że mnie nie widziały, bo żaden nawet przez chwilę nie spojrzał w moją stronę. Raczej wystraszyły się odgłosów, które towarzyszyły mojemu – już nie tak zwinnemu jak w ich przypadku – przedzieraniu się przez las. Wyciągnąłem aparat, aby zarejestrować to leśne spotkanie, ale zanim zdążyłem ustawić ostrość, trzciny przesłoniły zadek ostatniego osobnika. Odbiłem lekko w drugą stronę, aby kolejny raz ich nie niepokoić (i nie ryzykować, że one będą niepokoiły mnie).

Krzysiek już dawno zniknął mi z pola widzenia, a teraz nawet nie byłem pewien, jak daleko od siebie jesteśmy. Jeszcze raz spojrzałem na mapę satelitarną, żeby sprawdzić, czy idę we właściwą stronę. Na rękawie bluzy spostrzegłem małą, wredną istotę, która przykleiła się do mnie niczym mucha do lepu.

Strzyżak sarni, zwany też strzyżakiem jelenica, a potocznie sarniakiem, wygląda jak duży, rozjechany przez walec kleszcz ze skrzydłami. W naszej szerokości geograficznej pasożytuje głównie na sarnach, łosiach i jeleniach, żywiąc się ich krwią. Kiedy znajdzie żywiciela, wkłuwa się w jego skórę i odrzuca niepotrzebne mu już do niczego skrzydła. Ciekawe, ale tylko do momentu, kiedy się o tym czyta. Obcowanie z tym owadem na żywo nie ma w sobie absolutnie nic przyjemnego, więc odruchowo machnąłem ręką, aby strącić go z rękawa. Ten jednak uczepił się tak sprytnie, że dopiero złapanie go w dwa palce pozwoliło pozbyć się intruza. Na nogawce dostrzegłem drugiego i zaraz niżej trzeciego. Kolejnego na ramieniu. Ten był już bez skrzydeł, więc – jak rozumiem – uznał, że zostanie tu na dłużej.

Chwilę zajęło mi pozbycie się tego dziadostwa, zwłaszcza że po zdjęciu z siebie jednych pojawiały się na mnie następne. Nie wiem, czy te same, czy nowe. Nie byłem też pewien, czy zaczęły na mnie polować teraz, czy już wcześniej, a ja dopiero je spostrzegłem. Kolejne metry lasu pokonałem w szybszym tempie, machając rękami i poprawiając co chwila kaptur zaczepiający o mniejsze i większe badyle.

W końcu dotarłem do pierwszego punktu wyznaczonego na mapie. Sprzęt uruchomiłem chwilę wcześniej, bo ostatni odcinek przed dojściem tutaj był wolny od zarośli i tam również dało się całkiem sensownie operować sondą. W samym centrum lasu, pośród wysokich drzew znajdowała się mała polana, na której rosła stosunkowo niska trawa. Może nie tak niska, aby komfortowo przeczesywać ją wykrywaczem, ale przy odrobinie cierpliwości i samozaparcia było to możliwe i całkiem znośne. Trzeba było jedynie co jakiś czas strącać nowego kleszcza z nogawki i nie przejmować się tym, że wykrywacz nieco wzbudza się o trawę.

Powyższy fragment rozdziału pochodzi z książki „W poszukiwaniu kosmicznych okruchów”, której premiera planowana jest na koniec 2024 roku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *