Rozdział VIII

Dwunastak z bukowego lasu

Dwunastak z bukowego lasu

Budzik w telefonie wyrwał mnie z błogiego snu oznajmiając, że zaczyna się właśnie nowy dzień. W pracy miałem dosyć intensywny tydzień i czułem, że potrzebuję więcej odpoczynku niż zwykle. Właściwie do ostatnich minut poprzedniego dnia, zastanawiałem się czy bardziej wypocznę leżąc na kanapie i nic nie robiąc, czy wręcz przeciwnie – forsując zamarznięte bagna w starorzeczu Narwii. I o ile jeszcze wczoraj wyraźnie skłaniałem się do tego ostatniego, to już o poranku nie byłem do końca pewien. Otworzyłem jedno oko i zerknąłem na pogodę w smartfonie, żeby sprawdzić czy oby na pewno nie będzie padało. A następnie z powrotem zamknąłem. Gdybym był umówiony z kolegą, jak ostatnio, to miałbym chociaż jakiś większy motywator do zebrania się z łóżka, ale że tym razem miałem odbyć samotną wyprawę to stwierdziłem, że jednak jeszcze pośpię. I chyba faktycznie na chwilę zasnąłem, gdy przez moją głowę mimowolnie zaczęły się przewijać obrazy analizowanych wczoraj map: Topograficzna Mapa Królestwa Polskiego z 1843 roku, elipsa spadku meteorytów opracowana przez Samsonowicza w 1952, współczesne zdjęcia satelitarne oraz obrazowanie LIDAR. Wszystko to wymieszało mi się razem, trochę na jawie a trochę we śnie i nałożyło na siebie, nawet lepiej niż wtedy gdy próbowałem to zrobić w programie graficznym. Moje myśli ponownie skoncentrowały się na tych miejscach, które znajdowały się w obszarze spadku meteorytów i które jednocześnie były w XIX wieku niedostępne dla pierwszych poszukiwaczy. Zabagnione lub porośnięte gęstą roślinnością, a dzisiaj równie nieprzyjazne z powodu trudnego dojścia, czy też nieoczywiste z innych względów. Zwłaszcza jedno z tych miejsc jawiło mi się jako najbardziej nadziejne. Z jednej strony oddzielone wodą, z drugiej grzęzawiskiem usianym mozaiką zdradliwych, głębokich na pół metra rowów. Tym razem pojawiło się jednak okienko pogodowe, dzięki któremu dojście od strony owego turzycowiska powinno być dosyć proste. W nocy temperatura spadła bowiem mocno poniżej zera więc cały ten podmokły teren powinien być dzisiaj ścięty lodem. Połączenie kropek było jak zastrzyk kofeiny, który błyskawicznie wyrwał mnie z półsnu. Słodko śpiącej obok mnie żonie dałem buziaka, poszedłem do kuchni, wstawiłem wodę na kawę i zacząłem pakować graty. Za oknem było jeszcze szaro a niebo na wschodzie zaczynało się dopiero rozjaśniać.

Gdy dojechałem na miejsce zrobiło się już całkiem widno, chociaż ani trochę cieplej. Nocny mróz co prawda zelżał i temperatura zbliżyła się do zera, jednak wiatr pędzący po otwartej przestrzeni sprawiał, że odczuwalna temperatura była dużo niższa niż rzeczywista. Przede mną rozciągały się mokradła, usiane turzycowymi kępami oraz połaciami wysokich trzcin, natomiast za nimi znajdował się las, który był celem mojej wyprawy. Zgodnie z oczekiwaniami mróz ściął większą część tego terenu: zwłaszcza tam gdzie woda miała głębokość kilku centymetrów. Na powierzchni głębszych rowów była jedynie cienka warstwa lodu lub w ogóle jego brak. Przeskakiwałem więc z kępy na kępę, starając się znaleźć sensowną drogę w tym lodowym labiryncie. Poruszałem się powoli, bo turzyce okazały się wyjątkowo zdradliwe. Większość z nich wyrastała z małej, ale twardej wyspy, na której można było stabilnie stanąć, jednak co jakiś czas trafiała się kępa, która jedynie wyglądała na stabilną. Po wejściu na taką, but niespodziewanie zapadał się niżej i zatrzymywał dopiero na zamarzniętym lodzie lub po kostki w rozmrożonym błocie. Kilka razy musiałem cofać się o połowę przebytej drogi, bo natrafiałem na szeroki rów z warstwą lodu tak cienką, że nawet lekki nacisk buta rysował na nim kruchą pajęczynę. W końcu, suchą stopą (chociaż z mokrym butem), przedostałem się na drugą stronę. Odwróciłem się jeszcze za siebie żeby zapamiętać mniej więcej drogę jaką będę wracał. Mokradła od tej strony wyglądały jakby bardziej przystępnie, ale za żadne skarby nie dało się odnaleźć w tym krajobrazie wystarczająco charakterystycznych punktów, które mogłyby mi później pomóc w nawigacji. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo przecież skoro przeszedłem je w jedną stronę, to dam radę i w drugą – pomyślałem sobie. 

Wszedłem w głąb lasu. Drzewa osłoniły mnie od wiatru i zrobiło się wyraźnie cieplej. Dookoła dominowały buki, pomiędzy którymi mogłem stosunkowo wygodnie korzystać z wykrywacza. Ten jednak nie dawał tutaj kompletnie żadnych sygnałów. Teren wydawał się całkowicie wolny od kamieni magnetycznych, rud żelaza i żelaznych artefaktów. To oczywiście dobrze, bo nie one mnie interesowały. Zresztą w ciszy przyjemnie było słuchać leśnego otoczenia i rozkoszować się widokiem wyjątkowo dzikiej w tym miejscu przyrody. Pomiędzy młodymi i silnymi pniami pnącymi się ku niebu, leżały gdzieniegdzie stare, na wpół spróchniałe i połamane. Porastający je mech żywo kontrastował z szaro-burą aurą, przywodząc na myśl odwieczny cykl przemijania i narodzin. Na drobnych gałęziach królowała z kolei mąkla tarniowa, której szmaragdowy kolor zamykał tę kolorystyczną kompozycję w idealną całość. Najbardziej utalentowany malarz nie dobrałby lepszej palety kolorów. Nagle spostrzegłem coś małego i jaskrawo żółtego. A cóż to? Plastikowy śmieć w środku dzikiego lasu? Czyżby ten gaj jednak nie był aż tak odludny i dziki jak mi się wstępnie wydało? Nie mogłem powstrzymać ciekawości i podszedłem bliżej. Dopiero z odległości kilkudziesięciu centymetrów zorientowałem się, że ten element, pozornie niepasujący do całej misternie skomponowanej przez naturę scenerii, to jednak zupełnie naturalna rzecz. Nie znałem nazwy tego grzyba, ale po powrocie do domu doczytałem, że jest to trzęsak pomarańczowożółty. Niektóre atlasy opisują go jako grzyb jadalny. Nie próbowałem, ale wnioskując po kolorze myślę, że dużo większy kulinarny pożytek będzie z pozostawienia go mieszkającym w lesie zwierzętom, niż kiedy wrzucimy go do garnka.

W końcu pojawił się jakiś sensowny sygnał na wykrywaczu. Złapałem za szpadel aby wydobyć na powierzchnię obiekt, który tkwił jakieś 20 cm pod ziemią. Wszędobylskie korzenie nie ułatwiały tego zadania więc musiałem się z nimi zmagać, uważając jednocześnie aby nie uszkodzić znaleziska, które może okazać się cenne. Po chwili światło dzienne ujrzała spora, piętnastocentymetrowa bryła, bliżej nieokreślonego ciemnego koloru. Przetarłem ją rękawicą i zbliżyłem magnes, żeby ocenić magnetyczność. Reakcja była jednak słaba. Zbyt słaba na meteoryt tej wielkości. Jednak dla pewności sprawdziłem obiekt także ręcznym pinpointerem. Niestety. Tu również brak reakcji czyli brak dostatecznej zawartości żelaza. Kolejny kamień magnetyczny, chociaż niezwykle rzadki w tej okolicy. Zawsze w takich chwilach następuje we mnie napływ adrenaliny (choć już nie tak duży jak na pierwszych wyprawach), a następnie błyskawiczny jej spadek, odczuwany jako coś pomiędzy znudzeniem i zmęczeniem. Najlepszą metodą na doładowanie akumulatorów jest wtedy przerwa na plenerowy posiłek, który tym razem składał się z dwóch jeszcze ciepłych, bo wyciągniętych z termosu parówek, pomidora i kromki razowego chleba. Nawet tak podłe produkty, jednak podane ciepłe i na świeżym powietrzu, smakują lepiej niż obiad w wybornej restauracji. Zwłaszcza kiedy człowiek jest dostatecznie zmęczony, a jego dłonie są zmarznięte na zimowym wietrze. Deser w postaci snickersa popijanego ciepłą herbatą, to już istna poezja zarówno dla podniebienia, jak i wewnętrznego nastroju.

Siedziałem tak sobie na przewróconym pniu starej brzozy i popijałem herbatę, zbierając myśli przed ruszeniem dalej. Mój wzrok krążył od lewa do prawa, analizując teren w poszukiwaniu najbardziej optymalnego kierunku dla dalszej drogi. Buki, zarośla, brzozy, mech i liście. Mech, zarośla, liście… i coś dziwnego na lewo ode mnie. Kilkanaście metrów dalej wychylał się nieśmiało spod runa leśnego jakiś dziwny twór, który miał doskonały kamuflaż, ale wyraźnie wyróżniał się z tła swoim kształtem. Poroże!? Takie wielkie? – zastanawiałem się. Zostawiłem wykrywacz i plecak tam gdzie leżały, a następnie podszedłem bliżej żeby upewnić się na co patrzę. Chwyciłem zdecydowanym ruchem, aby otrząsnąć je z przyklejonych liści i od razu poczułem jego wagę. Poroże miało sześć sporych wyrostków i zarys jeszcze jednego. Dobre trzy, może nawet cztery kilogramy więc byk jelenia, który je zrzucił, musiał być całkiem słusznych rozmiarów. Nie mogłem nie zabrać takiego znaleziska. Abstrahując już nawet od jakiejś tam, pewnie nawet niemałej wartości finansowej, to przede wszystkim była to wspaniała pamiątka z dzisiejszej ekspedycji. A może raczej ze wszystkich, które odbyłem w te okolice, bo przecież z pozostałych miałem tylko wspomnienia i ewentualnie jakieś zdjęcia. Wolałbym oczywiście meteoryt, ale jak to mówią grzybiarze: “lepszy rydz niż nic”. Zwłaszcza jeżeli nie byle jaki. Poza tym z tymi meteorytami, wszystko na to wskazuje, że to nie taka prosta sprawa. Gdybym miał żadnego nigdy nie znaleźć, to chociaż tyle pokażę wnukom jak już będę dziadkiem. Usiądę wtedy przy kominku i powiem:

– Ha! kiedyś to było….
– Dziadek, ale co było dalej, no co? – będą dopytywać.
– Wtedy ten wielki jeleń, z przeraźliwym rykiem wyskoczył na mnie z zarośli. Ja chwyciłem go za poroże i zepchnąłem ze zbocza, wprost do rwącej Narwii. W ręku pozostała mi ta właśnie wielka tyka, którą widzicie za moimi plecami. 

Jednak wcześniej muszę się zastanowić co powiedzieć żonie, bo znając jej zamiłowanie do takich eksponatów, a raczej obrzydzenie do nich, poroże może wylądować za oknem dużo szybciej niż doczekam się kiedyś wnuków. Ale rozmyślanie o tym chyba też odłożę na później, bo jeszcze wcześniej muszę to jakoś dotaszczyć do samochodu, niosąc też plecak, wykrywacz i szpadel oraz szukając drogi powrotnej przez bagna. Zrobiłem kilka pamiątkowych fotek na samowyzwalaczu, pokręciłem się jeszcze trochę z wykrywaczem wokół tej mojej dzisiejszej leśnej bazy obiadowej, a następnie zapakowałem graty i ruszyłem z powrotem, aby zdążyć wyjść z lasu przed zmierzchem. Na plecach czułem wagę poroża, które teraz wydawało się ważyć już z 5 kilo. To jednak było tylko złudnym wrażeniem, bo późniejsze ważenie suchej tyki wskazało, że ma nieco ponad 3 kilogramy. 

Niebo przesłaniały gęste chmury więc wraz z biegiem godzin, dosyć szybko zbliżał się wieczór, a wokół mnie robiło się szaro. Doszedłem do turzycowiska i zgodnie z wcześniejszym przeczuciem, za nic w świecie nie mogłem dopatrzyć się ścieżki którą tutaj przyszedłem. Co więcej, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że lód który rano zajmował szerokie połacie tego podmokłego terenu, teraz chował się jedynie w zakamarkach. Jak mogłem tego nie przewidzieć? Przecież wiedziałem, że temperatura oscylowała w granicach zera, a lód nawet po mroźnej nocy, wcale nie był gruby. Przecież nie trzeba było być geniuszem żeby domyśleć się, że teraz będzie go mniej. Spojrzałem na cały mój ekwipunek, zastanawiając się przez chwilę czy da się z czegoś zrezygnować, aby sprawniej skakać po turzycowych kępach. Czyżby przyroda upominała się o mój dzisiejszy skarb i sugerowała, że powinien tu jednak zostać? Nie ma mowy, nie zostawię tego poroża! Krążyłem wte i wewte, poruszając się w żółwim tempie po dziesięć kroków do przodu i pięć do tyłu. Kilka razy wdepnąłem w wodę ponad kostki a po chwili przestałem zwracać na to uwagę i jedynie omijałem najgłębsze rowy. Buty, chociaż z membraną, zaczęły w końcu przesiąkać, przez co zrobiły się jeszcze cięższe. Za to moje skoki z “suchego” na “suche” coraz krótsze. Kiedy w końcu byłem już blisko wyjścia, ale na mojej drodze wyrósł głęboki i szeroki na metr rów, którego nijak nie dało się ominąć. Nie miałem już ani czasu ani siły żeby zawracać szukając alternatywnej drogi. Trzymając w jednej ręce poroże a w drugiej wykrywacz i szpadel, zebrałem resztkę sił i zrobiłem wielkiego susa z jednej kempy na drugą. Moja stopa sprawnie sięgnęła celu, ale pech chciał, że trafiłem na jedną z tych najbardziej wrednych i zdradliwych kęp, które jedynie wyglądają na stabilne. Podeszwa buta błyskawicznie zsunęła się niżej a następnie cała noga wjechała aż po udo w rów wypełniony pół na pół błotem i lodowatą wodą. Poroże uratowało mnie przed całkowitym przemoczeniem, bo w ostatniej chwili oparłem się na nim i zmoczyłem jedynie rękaw kurtki. Jednak noga ugrzęzła w bagnie dosyć solidnie więc musiałem na chwilę zapomnieć o tyce i jakoś się z tego wszystkiego wyratować. Dobrze, że nie skręcona – pomyślałem. Telefon oczywiście mam zawsze przy sobie. Zwłaszcza kiedy wybieram się w teren samotnie, ale zanim ktoś by tu do mnie na to odludzie dojechał, to z pewnością zdążyłbym już całkiem solidnie przemarznąć. Na szczęście wygrzebałem się o własnych siłach, a z wrażenia i wysiłku nawet nie było mi zimno. Tyka zniknęłą gdzieś pod wodą więc zacząłem jej szukać szpadlem. Byłoby przykro gdybym po tym wszystkim ją stracił. Wtem coś zachrobotało na dnie rowu. Jest! Uratowani! Roześmiałem się, choć jedynie w głębi duszy, bo na prawdziwy śmiech nie miałem już siły. Owszem, szukałem przygód, ale nie sądziłem, że dzisiejsza wyprawa zamieni się w istny survival. 

Dalej było już prosto. Kawałek łąką i byłem przy samochodzie, w którym czekały na mnie suche skarpetki i zapasowe buty oraz McDonald’s w drodze do domu. Naprzeciw mnie, przy kasie samoobsługowej stał jakiś facet w garniturze. Komponował swój zestaw z ogromną powagą i w wielkim skupieniu, jakby robił właśnie coś niezwykle interesującego. A ja, z tą jeszcze mokrą nogawką, mokrym rękawem, błotem na łokciu i dwunastakiem w bagażniku, uśmiechnąłem się pod nosem i pomyślałem sobie, że nie zamieniłbym żadnej chwili z dzisiejszego dnia na nic innego.

4 przemyślenia nt. „Dwunastak z bukowego lasu”

  1. Bogusia mówi:

    Coś wiem ma temat takich zdradliwych kęp 😁 też mnie kiedyś wyprowadziły w pole, a w zasadzie prawie utopiły. A wyprawa cudna. Ps. Jak żona potraktowała poroże?

    1. Konrad mówi:

      Ambiwalentnie – wyrzucać go nie chciała, ale dotykać też nie 😀

  2. Paweł mówi:

    Czytając o przygodzie z zaledwie jednego dnia dochodzę do wniosku, że całkiem interesujące musisz wieść życie. I wkrada się gdzieś zazdrość, a może wstyd, że zamiast przeżywać jak Ty, spędzam tyle czasu przed komputerem.

    I co z tym kosmicznym okruchem? 🙂

    1. Konrad mówi:

      Paweł, z moich obserwacji wynika, że spędzanie czasu przed komputerem bywa równie interesujące i inspirujące, a niekiedy nawet obfituje w różne zaskakujące przygody 😀 Najważniejsze to nie marnować czasu na bezproduktywne gapienie się w ekran, bo wtedy faktycznie szkoda na to życia. A tak najbardziej optymalnie, to chyba jest łączyć jedno z drugim, najlepiej w proporcjach 5:2 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *