Rozdział VI

Kosmiczna pożoga

Stary, ślepy na jedno oko i chyba bezdomny kundel, wędrował sobie zachodnim brzegiem morza, w poszukiwaniu bóg wie czego. Widok który rozpościerał się na wschodniej części nieboskłonu, zupełnie go nie zachwycał. Pewnie widział to już setki, albo i tysiące razy. A może po prostu z racji tego, że jest psem, to zupełnie wszystko mu jedno czy morze ma kolor granatowy, niebieski, lazurowy czy też seledynowy. Albo czy promienie słońca kąpiącego się gdzieś na horyzoncie, rzucają blask w naszą stronę. Oślepiający a jednocześnie magiczny i porywający oczy by patrzeć nawet przez przymrużone powieki.

Usiadłem na białych skałach i otworzyłem termos z gorącą kawą. Tym razem nie czułem jej zapachu, bo powietrze wypełniała charakterystyczna morska bryza. Fale nie zdążyły się jeszcze do końca wyciszyć po wczorajszej niepogodzie i intensywnie obmywały brzeg, przesuwając w tę i z powrotem mniejsze kamienie, które los zaprowadził na mieliznę.

Specjalnie wstałem wcześnie rano, aby być tutaj jako pierwszy. Co prawda miejsce jest odludne, ale wolałem ubiec ewentualnych innych poszukiwaczy przygód i miłośników natury, którzy mogli wpaść na ten sam pomysł co ja i pozabierać mi co ciekawsze okazy skamieniałości sprzed nosa. Jednocześnie niespieszne picie kawy w takich okolicznościach przyrody stało w pewnej kolizji z tym planem. Towarzyszyły mi nawet lekkie wyrzuty sumienia z powodu tej niekonsekwencji, ale nie były one na tyle duże, aby popsuć mi jedno czy drugie. Miałem więc szansę aby zarówno zachwycać się tym porankiem, jak i znaleźć interesujące mnie okazy.

Na przełomie kredy i paleogenu, mniej więcej 65 do 66 milionów lat temu, w Ziemię uderzyło ciało kosmiczne, którego średnicę szacuje się na 10 km, a masę na 1012 (bilion) ton. W porównaniu ze średnicą naszej planety, która wynosi blisko 13 000 km, obiekt ten może wydawać się niewielki. Jednak prędkość z jaką się poruszał spowodowała, że uderzenie miało absolutnie niszczycielską siłę. W jednej chwili nasz glob obiegła dewastująca fala uderzeniowa, wyzwolona przez eksplozję o sile 100 teraton TNT. Nie sposób wyobrazić sobie tę energię, nawet jeżeli odniesiemy ją do wybuchu bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę, gdzie siła eksplozji wyniosła 22 kilotony TNT. Aby wygenerować sztucznie efekt uderzenia tak dużej planetoidy, potrzebowalibyśmy abstrakcyjnej liczby PIĘCIU MILIARDÓW bomb atomowych. Na szczęście nie jesteśmy w stanie zrobić sobie takiej przykrości, nawet gdybyśmy bardzo chcieli. Łączna liczba różnej mocy głowic nuklearnych, rozmieszczonych na całym świecie, wynosi bowiem ok. 12 tysięcy. Ilekroć o tym myślę, odnajduję spokój w swojej głowie. Bo jak nie liczyć, z tej pobieżnej kalkulacji zawsze wynika to samo. Choćbyśmy nie wiem jakie głupstwa jeszcze popełnili na tej planecie, to i tak nie jesteśmy w stanie wyrządzić jej znaczącej krzywdy. Nawet skrajnie nieodpowiedzialna gospodarka dwutlenkiem węgla, wywołany tym efekt cieplarniany i w konsekwencji katastrofalny ciąg zdarzeń klimatycznych, w pierwszej kolejności pochłonie naszą własną cywilizację. Owszem, wyginie przy tej okazji jakaś część fauny i flory, ale w skali geologicznej nie będzie to miało większego znaczenia. Antropocen może się okazać jedynie krótkim i mało znaczącym epizodem w dziejach Ziemi.

Uderzenie planetoidy spowodowało o wiele poważniejsze konsekwencje niż powyższe scenariusze. Promieniowanie cieplne, wyzwolone podczas zderzenia, wygenerowało ognisty podmuch, przemieszczający się wzdłuż Zatoki Meksykańskiej i zamieniający w zgliszcza wszelką napotkaną biomasę. Ponieważ planetoida uderzyła częściowo w ląd a częściowo w ocean, chwilę później pojawiała się fala, która wywołała megatsunami o zasięgu tysiąca kilometrów od epicentrum. Pył powstały podczas impaktu wzbił się do najwyższych partii atmosfery i zanieczyścił ją tak bardzo, że do Ziemi na długi czas przestały docierać promienie słoneczne. Na całym globie znacząco obniżyła się temperatura a rośliny straciły możliwość fotosyntezy i rozwoju. Wyginęła duża część flory, odżywiające się nią organizmy a następnie drapieżniki. Nastąpiło załamanie łańcucha pokarmowego. Z powodu spadku zawartości tlenu w atmosferze i zwiększenia się ilości dwutlenku węgla, wystąpił intensywny efekt cieplarniany. W jego wyniku pojawiły się masowe pożary, które strawiły ocalałe ekosystemy. W konsekwencji wszystkich następstw uderzenia planetoidy, wyginęło 75% gatunków żyjących na Ziemi. W geologii nazywamy to wymieraniem kredowym. Chociaż drastycznie przetrzebione, to jednak życie na Ziemi przetrwało, a sam kataklizm i wywołane nim zmiany środowiskowe, dały początek innym gatunkom, w tym naszym dalekim przodkom.

Jeszcze nie tak dawno, uderzenie planetoidy było jedynie hipotezą dotyczącą zaobserwowanego w zapisie kopalnym, masowego wymierania z przełomu kredy i trzeciorzędu. Dzisiaj, dzięki licznym badaniom i odkryciom naukowym, mamy niezbite dowody na taki właśnie przebieg zdarzeń. W roku 1978, podczas rutynowych badań geofizycznych na dnie Zatoki Meksykańskiej, natrafiono na formację która po dokładniejszym zbadaniu okazała się kraterem uderzeniowym o średnicy 180 km. Jego wiek oszacowano na 66 mln lat. W różnych częściach świata znaleziono, w warstwach z tego właśnie okresu, pokłady sadzy będącej świadectwem pożarów trawiących lasy. Odkryto także piasek morski występujący głęboko w głębi lądu, co z kolei dowodzi wystąpienia w tym okresie wspomnianego potężnego, globalnego tsunami. Ostatecznego dowodu na kosmiczne źródło tej biologicznej katastrofy, dostarczyło znalezienie warstwy irydu, będącego jednym ze znamiennych składników ciała kosmicznego. Znane są cztery miejsca na świecie, gdzie w warstwach sprzed 66 mln lat odkryto iryd. To właśnie w jednym z tych miejsc, znajdującym się u wybrzeża Morza Czarnego, aktualnie jestem.

Bury kundel najwyraźniej znudził się tą opowieścią i zawrócił w stronę bardziej cywilizowanej części nabrzeża. Ja natomiast dopiłem kawę i skierowałem się w mniej dostępne rejony, gdzie skały piętrzyły się niemal pionowo na dziesiątki metrów. Niezwykle malownicza, ale też odrobinę niebezpieczna okolica. Z jednej strony luźne osuwiska skalne, kruszące się od byle dotknięcia. Z drugiej uderzające o nie fale, które zdają się nieustannie czyhać na moje choćby najmniejsze zachwianie, poślizgnięcie czy potknięcie, aby przewrócić na śliskie i ostre podwodne głazy. O ile na tę ostatnią ewentualność byłem dobrze przygotowany, bo uzbrojony w mocno trzymające się wodno-lądowego podłoża obuwie, o tyle na tę pierwszą już nie. Będąc tutaj poprzednim razem, jakieś trzy lata temu, byłem świadkiem oderwania się dużej, mniej więcej półmetrowej skalnej bryły, która błyskawicznie zaczęła staczać się z samej góry, a następnie z impetem wystrzeliła z urwiska, aby dwie sekundy później roztrzaskać się na gruzowisku u podnóża klifów. Działo się to w odległości nie większej niż 50 metrów ode mnie. Myślę, że bardziej rozsądne byłoby chodzenie w tym miejscu w kasku, niż jak ja dzisiaj, w czapce z daszkiem.

Skamieniałe szczątki późnokredowych organizmów można tutaj znaleźć zarówno w skalnych osuwiskach, jak w morskiej toni. Bez względu na to czy patrzymy w górę czy pod nogi, przydaje się wyćwiczony wzrok, aby wiedzieć czego szukać. A jak ćwiczyć wzrok w szukaniu skamieniałości? Paradoksalnie, najlepiej właśnie poprzez ich szukanie, bo skamieniałości w terenie wyglądają najczęściej nieco inaczej niż wypreparowane i przygotowane do oglądania w muzealnej gablotce. Choć nie wszystkie. Najpiękniejsze okazy jakie można tutaj znaleźć, wpadły jakiś czas temu do morza, a następnie poprzez wieloletnie oddziaływanie wody, ruch fal i tarcie piasku, zostały niemal idealnie oczyszczone z otaczającej je skały wapiennej. Takie skamieniałości są rzadkością, ale przy odrobinie szczęścia można je znaleźć. Pozostałe wyłaniają się z osuwisk skalnych wystając z popękanych skał. Te z kolei są mniej lub bardziej zanieczyszczone przylegającą do nich skałą.

Takie właśnie było moje pierwsze znalezisko. Przedzierając się przez wyrastające z wody głazy i kierując w głąb mniej dostępnego terenu, wypatrzyłem kątem oka charakterystyczny mozaikowy wzór. Z osuwiska drobnych i ostrych jak igły łupków skalnych, wystawał tylko fragment okazu. Mimo to, wyraźnie odróżniał się zarówno kolorystycznie, jak i kształtem. Musiałem się nieco nagimnastykować, aby do niego dotrzeć, ale nie zajęło mi to więcej niż minutę. Chwilę później miałem w dłoni pięciocentymetrowy okaz jeżowca z gatunku Echinocorys, który zachował się w kapitalnym stanie.

Wydaje się to wręcz niewiarygodne kiedy uświadamiam sobie, że to zwierzę ostatni raz widziało światło dzienne kilkadziesiąt milionów lat temu. Następnie dokonało swojego żywota, będąc pogrzebane w mule, a zbieg okoliczności sprawił, że jego ciało nie uległo rozpadowi tylko zakonserwowało się w środowisku beztlenowym. Być może stało się to w momencie uderzenia planetoidy i gwałtownego wymierania kredowego, ale równie dobrze mogło stać się milion lat wcześniej lub później. Cała seria kolejnych zbiegów okoliczności spowodowała, że po wyginięciu mezozoicznych gadów, idealne warunki do rozwoju napotkały ssaki. Następnie wyewoluowały małpy człekokształtne, dalej nasi bezpośredni przodkowie i w końcu my. Wśród nas ja, który fascynując się śladami przeszłości i podróżując po nich, odkrywam dzisiaj skamieniałą pozostałość po tym istnieniu. Fantastyczne spotkanie dwóch tak bardzo odległych światów.

Przemierzając kolejne metry nabrzeża i przedzierając się przez osuwiska skalne, zawędrowałem do miejsca, które zdawało się być idealną samotnią. Morze wypłukało tutaj coś na kształt wielkiej jaskini albo raczej ustępu skalnego, pod którym znajdowała się mała, całkowicie piaszczysta plaża. Zatrzymałem się na chwilę aby poznać bliżej ten bajkowy twór geologiczny. Dzika plaża pod białym sklepieniem byłaby niedostępna gdyby chcieć dotrzeć do niej suchą stopą. Od strony lądu jej granice wytyczały skały, a od strony morza, woda. Wszystko w zasięgu wzroku było w jednym z trzech kolorów: szaro-białe wapienie, biało-szary piasek, niebieskie niebo i turkusowa woda. Wyobraźcie to sobie – ani jednego koloru więcej, tylko takie. Skały piętrzące się nad moją głową na wysokość kilku metrów, sprawiały wrażenie wyjątkowo zwartych oraz stabilnych. Inaczej niż na wcześniejszych etapach mojej wycieczki. Poprzecinane ciemniejszymi i jaśniejszymi warstwami geologicznymi, przywodzącymi na myśl słoje w drzewie, przypominały o tym jak dalekiej historii sięgam przebywając w tym miejscu.

Wędrując dalej przez dzikie nabrzeże napotykałem przeróżne ślady zamierzchłej historii. Skały układające się na tym odcinku w coraz wyraźniej zaznaczone warstwy, odkrywały przede mną rozmaite struktury sprzed milionów lat. Większości z nich nie potrafiłem rozpoznać, ale ewidentnie były to pozostałości po florze i faunie egzystującej tutaj dawno temu. Co jakiś czas odnajdywałem w tych wzorach kształty konkretnych organizmów: najczęściej jeżowców, chociaż pojawiały się też amonity i belemnity. Jeżowce były zwykle zatopione w skale, uwydatniając jedynie zarys pancerza. Z kolei pod nogami, w drobnej frakcji kamyków wyrzucanych przez fale, znajdowałem mniejsze skamieniałości lub ich fragmenty. Tu również dominowały jeżowce. Pięknie oczyszczone, wręcz wypolerowane przez wielokrotny ruch fal przesuwający je w tę i z powrotem po żwirowo-piaskowym nabrzeżu.

W pewnym momencie mój wzrok przykuł charakterystyczny kształt, znajdujący się na wysokości ramion. Duża, płasko wkomponowana w skałę, spiralna struktura o średnicy około piętnastu centymetrów. Jednak nie odróżniała się kolorystycznie od reszty skały więc zanim do niej podszedłem, domyśliłem się, że nie jest to skamieniałość a jedynie jej odcisk. Ten wielki amonit musiał odpaść od skały i zapewne leży tu gdzieś u jej podnóża. Mam nadzieję że w całości, a nie roztrzaskany na mniejsze kawałki. Być może jest równie pięknie oczyszczony jak jeżowce które wcześniej znajdowałem. Zacząłem więc szukać. Najpierw pobieżnie, przeczesując wzrokiem całą okolicę w promieniu kilku metrów. Następnie dokładnie pod miejscem znaleziska. Niestety nie natrafiłem ani na cały okaz, ani też jakąkolwiek jego pozostałość. Być może zabrało go morze. A może po prostu był tu kiedyś ktoś przede mną, kto miał więcej szczęścia. Ruszyłem dalej i dotarłem do kolejnej bezludnej plaży. Była dużo większa od poprzedniej, ukrytej w białej jaskini. Zgromadzone na niej ptactwo, na mój widok, stanęło osłupiałe i wlepiło we mnie wszystkie kilkadziesiąt par oczu. Wygląda na to, że spotkanie było dla nich równie zaskakujące jak dla mnie. Dopiero po kilku, może kilkunastu sekundach, nadeszło w ich małych rozumkach otrzeźwienie i zaczęły się wzajemnie alarmować oraz dreptać możliwe najdalej ode mnie. Na nic zdało się moje spowolnienie kroku i wszelkie inne próby nieprzeszkadzania w tej ptasiej sjeście. Po chwili jedna z mew wzbiła się w powietrze, a w ślad za nią szybko poszły pozostałe. Szaro-białe skały na tle lazurowego morza i biało-szare ptaki na tle niebieskiego nieba. Wszystko tutaj miało tę samą piękną paletę barw, której ani nie brakowało żadnego koloru, ani też nie było na niej o ani jeden kolor za dużo.

W sumie dobrze się złożyło, że odleciały bo gdyby nie to, zapewne nie spojrzałbym w tym momencie pod nogi. Na kamienistej mieliźnie, na której fale na przemian odsłaniały i ukrywały skarby, moje oko dostrzegło okrągły kształt, a na nim gwieździsty wzór. Przez chwilę pomyślałem, że mi się to przywidziało, bo taki okaz byłby wręcz niespotykanym znaleziskiem. Ten widok nie bardzo pasował mi do wszystkiego co widziałem tutaj wcześniej. Jednak kiedy morze kolejny raz cofnęło się do swojego wnętrza i ponownie odsłoniło kamyki znajdujące się na płytkiej wodzie, przekonałem się, że nie jest to złudzenie optyczne. Skoncentrowałem wzrok na tym samym miejscu i już teraz wyraźnie dojrzałem kapitalną skamieniałość. Sięgnąłem po nią, aby zdążyć przed kolejną falą i wydobyłem z wody duży okaz, idealnie zachowanego Echinocorysa. Jeżowiec błyszczał w promieniach słońca jakby był wypolerowany i polakierowany. Nie mogłem się nadziwić, że skamieniałe szczątki zwierzęcia żyjącego tutaj miliony lat temu, mogły zachować się w tak pięknym stanie. Kompletny, prawie całkowicie czysty od skały, a jednocześnie z zachowaną fakturą pancerza, zdającą się mieć wręcz oryginalną kolorystykę. Nigdy nie znalazłem ani w tym miejscu, ani w żadnym innym tak pięknej pamiątki po odległych dziejach Ziemi. Przynajmniej do tej pory, bo jednak cały czas liczę na to, że moje poszukiwania kosmicznej materii, uda mi się w końcu zwieńczyć sukcesem w postaci znalezienia nowego meteorytu: pułtuskiego, moraskiego …czy jakiegokolwiek innego.

Dalsze poszukiwania w rejonie kamienistych plaż nie przyniosły już tak spektakularnych znalezisk więc zawróciłem w kierunku skalnych osuwisk. Daleko na horyzoncie niebo zmieniło kolor na mleczny a następnie bury i wtedy linia łącząca je z morzem prawie zanikła. W tym czasie chmury dotarły także do białych skał, przynosząc lekki wiatr i orzeźwienie w tym gorącym dniu. Pojawiły się też większe fale a mewy zaczęły intensywniej krążyć nad okolicą, co i raz wydając z siebie piskliwe dźwięki. Spieniona woda wdzierała się głębiej w ląd i mocniej przewracała wyrzucane z wody kamyki pomieszane z muszlami. Nie dało się w ten sposób uchwycić wśród nich niczego interesującego więc mój wzrok całkowicie przełączył się na przeczesywanie ostrych odłamków skalnych, które zalegały u podnóża klifów. Oprócz kolejnych, mało efektownych fragmentów jeżowców, w pewnym momencie wypatrzyłem wśród nich nietypowy kształt, który mój mózg skojarzył w pierwszej kolejności z grubym prętem zbrojeniowym. Skojarzenie prawidłowe, ale pręty zbrojeniowe nie występują w takich miejscach więc szybko schyliłem się aby zbadać co to takiego. Półkolisty karbowany obiekt tkwił głęboko wśród potłuczonych brył skalnych. Nie były tak ostre jak większość tutaj więc musiały odpaść od klifu już jakiś czas temu i zostać nieco wygładzone przez fale. Usunąłem kilka mniejszych kamieni. Teraz już wyraźnie widziałem kształt sporej wielkości amonita, częściowo odkrytego, a po części zatopionego w wapiennej skale. Wydobycie go z tego rumowiska nie było prostym zadaniem. Kawałek skalny, w którym miliony lat temu zastygło to stworzenie, tkwił uwięziony wśród dużo większych brył. Starając się nie naruszyć tej misternej geologicznej konstrukcji, kombinowałem na różne sposoby z podważaniem i przesuwaniem mniejszych bloków. W końcu udało mi się wyjąć bryłę w której tkwił amonit. Duży, mniej więcej dwunastocentymetrowy, pięknie wkomponowany we fragment skalny. Zupełnie inaczej niż znaleziony wcześniej jeżowiec, którego czystością tak się zachwycałem. Jednak zarówno jedno, jak i drugie znalezisko, ma swój niepowtarzalny klimat. Okaz amonita przy odrobinie pracy można oczywiście wypreparować i uzyskać w ten sposób podobny, gablotkowy efekt. Jednocześnie te skalne pozostałości nadają mu takiej autentyczności i tak oryginalnego charakteru, że właściwie już w momencie znalezienia postanowiłem, że nie będę go czyścił. Chciałem aby pozostał właśnie taki jak teraz, w momencie znalezienia i aby wspomnienia tej chwili były żywe zawsze kiedy będę go ponownie oglądał.

Do moich uszu dotarł potężny pomruk kształtującej się w oddali burzy. Spojrzałem na niebo i dostrzegłem, że z powrotem zaczęło odcinać się od wody, jednak tym razem było ciemniejsze niż morze. Grzmot niesiony kilometrami otwartej przestrzeni zdaje się być wielokrotnie silniejszy niż słyszalny w głębi lądu. Jest przeciągły, niezbyt głośny, ale rozonujący tak nisko, że całe ciało wydaje się drżeć w jego rytmie. Ma w sobie coś pięknego i niepokojącego zarazem. Ta mieszanka jest niepowtarzalnym doznaniem, którego nie da się doświadczyć w innych okolicznościach. Wydaje mi się to niesamowite kiedy pomyślę, że identyczny obraz mogli podziwiać ludzie zamieszkujący te okolice sto czy nawet tysiąc lat temu. Właściwie bez względu na to czy cofnąć się w przeszłość o tysiąc, sto tysięcy czy milion lat, burza nadciągająca od strony morza, wyglądała i brzmiała zawsze tak samo. Ponad 60 milionów lat temu był w tym miejscu ocean i nad nim również z pewnością szalały burze. Jednak nawet najsilniejsze wyładowania powstałe podczas największych sztormów, były niczym w porównaniu z ogłuszającą falą dźwiękową, spowodowaną wejściem 10-kilometrowej planetoidy w naszą atmosferę. Nie sposób wyobrazić sobie dźwięku o takim natężeniu. W internecie można obejrzeć nagrania meteoru czelabińskiego, zaobserwowanego nad południowym Uralem w 2013 roku. Słychać na nim huk przekraczający skalę urządzeń pomiarowych a następnie widać uruchomione w samochodach alarmy, wybite w budynkach szyby a nawet uszkodzenia murowanych konstrukcji. Tymczasem planetoida, która zapoczątkowała wymieranie kredowe była obiektem kilkaset razy większym od meteoroidu czelabińskiego. Zjawiska akustycznego jakiego doświadczyły żyjące wtedy zwierzęta, nie da się porównać z żadnym innym występującym na Ziemi na przestrzeni ostatnich milionów lat.

Burza, którą miałem okazję podziwiać, ostatecznie przeszła bokiem i nie zrzuciła na mnie ani jednej kropli deszczu. Szkoda, bo zrobiło się już gorąco i takie orzeźwienie byłoby bardzo przyjemne. Zwłaszcza, że do najbliższego miejsca, w którym w miarę bezpiecznie można było schłodzić się w morskiej toni, był jeszcze spory kawałek drogi. Zanim tam doszedłem, na powrót powitało mnie słońce a wraz z nim kilka kolejnych, już mniej efektownych okazów, które właściwie nie wiem skąd się wzięły, bo wracałem przecież tą samą drogą. Co ciekawe, jeden z nich znalazłem w miejscu gdzie rozpoznałem wcześniej skalny odcisk niezwykle dużego amonita. Chociaż przeszukałem wtedy miejsce bardzo dokładnie, to dopiero teraz jego fragment pojawił się niemal pod moimi nogami. Myślę, że nieco głębiej znajdują się pozostałe części tej skamieliny, jednak bez sprzętu do nurkowania nie miałem szans na ich znalezienie. Morze pokazało mi dobitnie, że to ono rozdaje tu karty i oddaje tylko tyle ile uważa za stosowne w danym momencie. Nie czułem jednak zawodu. Raczej pokorę i satysfakcję z tej symbolicznej pamiątki na pożegnanie.

5 przemyśleń nt. „Kosmiczna pożoga”

  1. Joanna mówi:

    Biedny piesek 🙁
    Czy wiadomo jak stracił oko i co się z nim dalej stało?

    1. Konrad mówi:

      Niestety nie znam jego wcześniejszych przygód, ale myślę że aktualnie ma się dobrze. Tam jest sporo bezdomnych zwierzaków a ludzie starają się nimi opiekować. Kilka dni później spotkaliśmy go wypoczywającego przy jednej z nadmorskich restauracji, gdzie zajadał się psią karmą. Od nas dostał na pożegnanie salami i kotlety mielone, które wyjątkowo przypadły mu do gustu 🙂

  2. Maciej K mówi:

    Witam, czy mógłbym prosić choć mniej więcej o wskazanie lokalizacji ? Wspaniale napisane, prawie przegapiłem przystanek tramwajowy czytając Pana poszukiwania w drodze do pracy.

    1. Konrad mówi:

      Dzięki za miłe słowa. W temacie lokalizacji najlepiej napisz do mnie na FB, to trochę wyjaśnię i może nawet coś podpowiem.

  3. Wojtek mówi:

    Wysłałem wiadomość na fb.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *