Powietrze wypełniała morska bryza. Stary, ślepy na jedno oko i chyba bezdomny kundel wędrował sobie zachodnim brzegiem morza w poszukiwaniu bóg wie czego. Wspaniały widok, który rozpościerał się na wschodniej części nieboskłonu, zupełnie go nie wzruszał. Pewnie widział te wschody słońca już setki albo i tysiące razy. A może po prostu z racji tego, że jest psem, było mu wszystko jedno. Ja z kolei wlepiałem oczy w promienie słońca kąpiącego się gdzieś na horyzoncie i rzucającego blask w naszą stronę. Oślepiający, a jednocześnie tak magiczny i porywający oczy, by patrzeć nawet przez przymrużone powieki. Fale nie zdążyły się jeszcze do końca wyciszyć po wczorajszej niepogodzie i intensywnie obmywały brzeg, przesuwając w tę i z powrotem mniejsze kamyki, które los zaprowadził na mieliznę.
Usiadłem na jednej ze skał wyrastających z piasku i wyciągnąłem z plecaka śniadanie: zawiniętą w szary papier banicę i butelkę bułgarskiego jogurtu. Specjalnie wstałem wcześnie rano, aby być tutaj jako pierwszy. Co prawda to miejsce jest dosyć odludne, ale wolałem ubiec ewentualnych innych pasjonatów geologii, którzy mogli wpaść na ten sam pomysł co ja i sprzątnąć mi sprzed nosa co ciekawsze okazy skamieniałości. Jednocześnie niespieszne konsumowanie śniadania w tak pięknym otoczeniu stało w pewnej kolizji z tym planem. Towarzyszyły mi lekkie wyrzuty sumienia z powodu tej niekonsekwencji, ale nie były one na tyle duże, aby popsuć mi jedno czy drugie.
Mój towarzysz bury kundel oblizał się po zjedzeniu kawałka placka i gdy zobaczył, że nie mam dla niego nic więcej, zawrócił w stronę bardziej cywilizowanej części nabrzeża. A ja dopiłem jogurt i skierowałem się w mniej dostępne rejony, gdzie skały piętrzyły się niemal pionowo na dziesiątki metrów. Była to niezwykle malownicza, ale też dzika i nieprzewidywalna okolica. Z jednej strony luźne osuwiska skalne, kruszące się od byle dotknięcia. Z drugiej uderzające o nie fale, które zdawały się nieustannie czyhać na moje choćby najmniejsze zachwianie, poślizgnięcie czy potknięcie, aby przewrócić mnie na głazy skryte w wodzie. O ile na tę ostatnią ewentualność byłem dobrze przygotowany, bo wyposażony w obuwie dopasowane do wodno-lądowego podłoża, o tyle na tę pierwszą już nie. W czasie poprzedniego pobytu tutaj, jakieś trzy lata wcześniej, byłem świadkiem oderwania się dużej, mniej więcej półmetrowej skalnej bryły, która błyskawicznie zaczęła staczać się z samej góry, a następnie z impetem wystrzeliła z urwiska, aby dwie sekundy później roztrzaskać się na gruzowisku u podnóża klifu. Działo się to w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów ode mnie. Myślę, że bardziej rozsądne byłoby chodzenie w tym miejscu w kasku niż jak ja tego dnia – w czapce z daszkiem.
Skamieniałe szczątki późnokredowych organizmów można tutaj znaleźć zarówno w skalnych osuwiskach, jak i w morskiej toni. Bez względu na to, czy patrzymy w górę, czy pod nogi, przydaje się wyćwiczony wzrok, aby wiedzieć, co chce się znaleźć. A jak trenować wzrok w szukaniu skamieniałości? Paradoksalnie najlepiej właśnie poprzez ich szukanie, bo w terenie wyglądają najczęściej nieco inaczej niż wypreparowane i przygotowane do oglądania w muzealnej gablotce. Choć nie wszystkie. Najpiękniejsze okazy, jakie tu napotkałem, zsunęły się jakiś czas temu do morza, a następnie – poprzez wieloletnie oddziaływanie wody, ruch fal i tarcie piasku – zostały niemal idealnie oczyszczone z otaczającej je skały wapiennej. Takie skamieniałości są rzadkością, ale przy odrobinie szczęścia można je znaleźć. Pozostałe niekiedy wyłaniają się z osuwisk skalnych, wystając z popękanych bloków wapiennych. Te z kolei są mniej lub bardziej zanieczyszczone przylegającym do nich materiałem.
Takie właśnie było moje pierwsze znalezisko. Przedzierając się przez coraz trudniejsze do ominięcia bloki skalne i kierując w głąb jeszcze mniej dostępnego terenu, kątem oka wypatrzyłem charakterystyczny mozaikowy wzór. Z gruzowiska drobnych i ostrych jak igły łupków wystawał tylko fragment okazu. Mimo to wyraźnie odróżniał się zarówno kolorem, jak i kształtem, przez co trudno było go ominąć. Musiałem się nieco nagimnastykować, aby do niego dotrzeć, ale nie zajęło mi to więcej niż minutę. Chwilę później miałem w dłoni pięciocentymetrowy okaz jeżowca z rodzaju Echinocorys, który zachował się w kapitalnym stanie. Na wyczuwalnej pod palcami fakturze jego pancerza widniała wspaniała mozaika łusek, wzdłuż której promieniście rozchodziły się cętkowane linie – pozostałości po narządach ruchu i oddychania żywego zwierzęcia.
Wydaje się to wręcz niewiarygodne, kiedy uświadamiam sobie, że ten organizm ostatni raz widział światło dzienne kilkadziesiąt milionów lat temu. Następnie dokonał swojego żywota i został pogrzebany w mule, a przypadek sprawił, że jego ciało nie uległo rozpadowi, tylko zakonserwowało się w środowisku beztlenowym. Być może stało się to w momencie uderzenia planetoidy i gwałtownego wymierania kredowego, ale równie dobrze mogło nastąpić milion lat wcześniej lub później. Cała seria kolejnych zbiegów okoliczności spowodowała, że po wyginięciu mezozoicznych gadów idealne warunki do rozwoju napotkały ssaki. Następnie wyewoluowały małpy człekokształtne, dalej nasi bezpośredni przodkowie i w końcu my. A wśród nas ja, który fascynuję się śladami przeszłości i podróżując po nich, odkryłem właśnie skamieniałą pozostałość po tym istnieniu. Fantastyczne spotkanie dwóch tak bardzo odległych światów i przyczynek do rozmaitych rozważań egzystencjalnych.
Dotykając tematu kolizji kosmicznych ciał z Ziemią, najczęściej koncentrujemy się na negatywnych konsekwencjach tych zjawisk. Nic dziwnego, skoro pierwszym etapem wywołanego w ten sposób ciągu przyczynowo-skutkowego są nieuniknione: śmierć i zniszczenie. Jednak w szerszym ujęciu każde takie zdarzenie niosło za sobą równie istotne pozytywne następstwa. Przede wszystkim stanowiło ewolucyjny akcelerator i generowało powstawanie nowych, lepiej dostosowanych systemów biologicznych. To, co nazywamy wymieraniem kredowym, było jednocześnie narodzinami paleogenu i początkiem nowego, które nie wydarzyłoby się bez czynnika zewnętrznego. Zresztą całkiem możliwe, że od jednego z takich zdarzeń wszystko się zaczęło. Badania chondrytów węglistych wykonane przez zespół naukowców w 2022 roku potwierdziły, że meteoryty mogą być nośnikami wszystkich kluczowych budulców tworzących DNA i RNA ziemskich organizmów. Oczywiście nie jest to dowód na pozaziemskie pochodzenie życia, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że zderzenia z asteroidami wywarły ogromny wpływ na kształt biosfery w jej obecnej postaci.
Przedzierając się przez coraz trudniejszy teren, odkryłem miejsce, które wydawało się idealną samotnią. Morze wypłukało tutaj coś na kształt jaskini albo wąwozu, którego ściany wdzierały się w głąb klifu. Sklepienie było jedynie symboliczne i wpuszczało do środka dużo światła. Dno tego tworu geologicznego wypełniał drobny piasek przemieszany z kłującymi drobinkami skały. Wszedłem do środka i poczułem na ciele przyjemny chłód. Zacząłem się rozglądać. Dzika plaża skryta w głębi klifów byłaby niedostępna, gdyby chcieć dotrzeć do niej suchą stopą. Od lądu jej granice wytyczały wysokie ściany skalne, a od strony morza – woda. Wszystko w zasięgu wzroku było w jednym z trzech kolorów: jasne wapienie, lazurowe niebo i turkusowa woda. Ani jednego koloru więcej, tylko te trzy. No dobrze, może jeszcze jeden: polski – spojrzałem na swoje łydki, czerwone od słońca i wymazane białą gliną.
Skały piętrzące się nad głową na wysokość kilkunastu metrów sprawiały wrażenie wyjątkowo zwartych oraz stabilnych. Inaczej niż na wcześniejszych etapach mojej wycieczki. Poprzecinane ciemniejszymi i jaśniejszymi warstwami geologicznymi, przywodzącymi na myśl słoje w drzewie, przypominały o tym, jak dalekiej historii sięgam, przebywając w tym miejscu. Wapienie układające się na tym odcinku w coraz wyraźniej zaznaczone warstwy odkrywały przede mną rozmaite struktury sprzed milionów lat. Gdzieniegdzie odnajdywałem w tych wzorach słabo zaznaczone zarysy organizmów. Większości z nich nie potrafiłem rozpoznać, ale ewidentnie były to pozostałości po morskiej florze i faunie egzystującej tutaj dawno temu.
Wspiąłem się na położoną nieco wyżej skalną półkę i usiadłem tam po turecku, a kiedy dostrzegłem że mój telefon stracił zasięg, uśmiechnąłem się pod nosem. Czasem wystarczy raptem kilka godzin dreptania, żeby uciec od cywilizacji na tyle daleko, aby przez moment poczuć namiastkę tej ciszy i surowości natury, jakiej doświadczał Tom Hanks, gdy koczował na bezludnej wyspie. Rozglądałem się za jakimikolwiek pozostałościami po innych osobach, które mogły odwiedzić to miejsce, ale nie znalazłem niczego. W sumie nic w tym dziwnego, skoro nie ma tu nigdzie drewna, które mogłoby posłużyć do rozpalenia ogniska, a wszelkie pozostawione śmieci (gdyby tu były), wcześniej czy później i tak zostałyby wypłukane przez fale. Jak ślady moich stóp, które morze zabierało jeden po drugim i pozostawiało coraz krótszą ścieżkę biegnącą przez środek białej jaskini.
Postanowiłem wyryć na ścianie oznaczenie: symbol asteroidy i datę mojej wyprawy do tego miejsca. A gdy skończyłem dłubać ostatnią cyfrę, wyjąłem z plecaka książkę, którą zabrałem specjalnie na tę okazję. Zaczytałem się w Filozofii przypadku Michała Hellera. W części poświęconej doborowi naturalnemu autor napisał:
Warunki początkowe są oczywiście bardzo ważne dla przyszłej ewolucji, ogromnie dużo zależy przecież od punktu wyjścia. Ale późniejsze oddziaływanie z otoczeniem jest również kluczowe dla całego procesu. Jak wiemy, układ otwarty jest narażony na bodźce z zewnątrz (…)
No właśnie, jakże często myślimy o życiu na Ziemi jako o czymś wyłącznie lokalnym, wręcz oderwanym od otoczenia kosmicznego. Tymczasem dla podtrzymania istnienia ziemskich ekosystemów niezbędny jest przecież szereg odpowiednio dobranych czynników pozaplanetarnych. Bo każda, nawet drobna zmiana tego zewnętrznego oddziaływania powoduje całą lawinę następstw i ewolucyjnych zwrotów wydarzeń.
Przewróciłem kartkę książki i spojrzałem przed siebie. Niespodziewanie mój wzrok przykuł charakterystyczny kształt znajdujący się na wysokości ramion. Jak mogłem nie dostrzec go wcześniej?! Była to duża, płasko wkomponowana w skałę spiralna struktura o średnicy około piętnastu centymetrów. Nie odróżniała się kolorystycznie od reszty skały, więc zanim do niej podszedłem, domyśliłem się, że nie jest to skamieniałość, a jedynie jej odcisk. Ten piękny amonit musiał odpaść od klifu i zapewne leżał gdzieś u jego podnóża. Miałem nadzieję, że w całości, a nie roztrzaskany na mniejsze kawałki. Zacząłem szukać. Najpierw pobieżnie, przeczesując wzrokiem całą okolicę w promieniu kilku metrów. Następnie dokładnie pod miejscem, w którym dostrzegłem kształt muszli. Niestety nie natrafiłem ani na cały okaz, ani na jakąkolwiek jego pozostałość. Być może zabrało go morze. Albo po prostu był tu kiedyś ktoś przede mną, kto nie zostawił naskalnej pamiątki, ale za to zabrał inną ze sobą.
Następnego dnia dotarłem do kolejnej dzikiej plaży. Ta była dużo większa od poprzedniej, ukrytej w białej jaskini. Zgromadzone na niej ptactwo zamarło osłupiałe i wlepiło we mnie wszystkie kilkadziesiąt par oczu. Dopiero po kilku sekundach w ich móżdżkach nadeszło otrzeźwienie. Ptaki zaczęły się wzajemnie alarmować oraz dreptać możliwie najdalej ode mnie. Na nic zdało się spowolnienie kroku i wszelkie inne próby nieprzeszkadzania w tej sjeście. Po chwili jedna z mew wzbiła się w powietrze, a w ślad za nią szybko poszły pozostałe.
W sumie dobrze się złożyło, że odleciały, bo gdyby nie to, zapewne nie spojrzałbym w tamtym momencie pod nogi. Na kamienistej mieliźnie, na której fale na przemian odsłaniały i ukrywały rozmaite skarby, moje oczy dostrzegły kulisty kształt, a na nim gwieździsty wzór. Muszle przesuwały się w tę i z powrotem, ale ten tkwił w miejscu jak zaczarowany, podobnie jak otaczające go kamienie. Przez chwilę pomyślałem, że coś mi się przywidziało, bo znalezisko wydawało się zupełnie inne niż te, które widziałem wcześniej. Jednak kiedy morze kolejny raz cofnęło się do swojego wnętrza i ponownie odsłoniło brzeg skryty w płytkiej wodzie, przekonałem się, że nie jest to złudzenie. Skoncentrowałem wzrok na tym samym miejscu i już wtedy wyraźnie dojrzałem wspaniałą skamieniałość. Szybko schyliłem się po nią, aby zdążyć, nim kolejna spieniona fala przesłoni widok i wydobyłem z wody następny wspaniały okaz Echinocorysa. Ten jednak był dużo większy niż poprzedni – średnica jego pancerza wynosiła dobre dziesięć centymetrów. Jeżowiec błyszczał w promieniach słońca, jakby był profesjonalnie oczyszczony, wypolerowany i polakierowany. Nie mogłem się nadziwić, że skamieniałe szczątki zwierzęcia żyjącego tutaj miliony lat temu mogły zachować się w tak pięknym stanie. Kompletny, prawie całkowicie wolny od pierwotnie otaczającego go materiału skalnego, a jednocześnie z zachowaną fakturą pancerza, zdającą się mieć wręcz oryginalną kolorystykę. Nie znalazłem nigdy wcześniej ani w tym miejscu, ani w żadnym innym tak pięknej pamiątki po odległych dziejach Ziemi.
Dalsze setki metrów pokonanych w rejonie kamienistych plaż nie przyniosły już tak spektakularnych znalezisk, więc zawróciłem w kierunku skalnych osuwisk. Daleko na horyzoncie niebo zmieniło kolor na mleczny, a następnie bury i wtedy linia łącząca je z morzem prawie zanikła. W tym czasie chmury dotarły także do wybrzeża, przynosząc lekki wiatr i orzeźwienie tego gorącego dnia. Pojawiły się też większe fale, a mewy zaczęły intensywniej krążyć nad okolicą, co i raz wydając z siebie piskliwe dźwięki. Spieniona woda wdzierała się głębiej w ląd i mocniej obmywała kamienie, turlając po nich muszle i unosząc ze sobą fragmenty morskiej roślinności. Nie dało się w ten sposób uchwycić niczego interesującego, więc skoncentrowałem się na przeszukiwaniu skalnych rumowisk, które na tym odcinku występowały licznie.
Oprócz kolejnych, mało efektownych fragmentów jeżowców, w pewnym momencie wypatrzyłem nietypowy kształt, który w pierwszej chwili przypominał gruby pręt zbrojeniowy. Skojarzenie może i prawidłowe, ale elementy budowlane przecież nie występują w takich miejscach, więc pochyliłem się, aby dokładniej zbadać, co to takiego. Półkolisty, karbowany obiekt tkwił głęboko wśród potłuczonych brył wapienia. Te akurat nie były tak ostre jak większość pozostałych, więc musiały odpaść od klifu już jakiś czas temu i zostać nieco wygładzone przez rozbijające się o nie fale.
Usunąłem kilka mniejszych kamieni. Teraz już wyraźnie widziałem kształt sporej wielkości amonita, częściowo zatopionego w marglu. Wydobycie go z tego rumowiska nie było prostym zadaniem. Fragment skały, w której miliony lat temu zastygło to stworzenie, tkwił uwięziony wśród dużo większych kawałków. Starając się nie naruszyć tej misternej konstrukcji, kombinowałem na różne sposoby z podważaniem i przesuwaniem mniejszych bloków.
W końcu udało mi się wyjąć bryłę, w której znajdował się amonit – duży, mniej więcej dwunastocentymetrowy i pięknie wkomponowany w skałę wapienną okaz z rzędu Ammonitida. Zupełnie inaczej niż znaleziony wcześniej jeżowiec, którego czystością tak się zachwycałem. Jednak zarówno jedno, jak i drugie znalezisko miało swój niepowtarzalny urok. Okaz amonita przy odrobinie pracy można by było oczywiście wypreparować i uzyskać w ten sposób podobny, muzealny efekt. Jednocześnie dzięki tym skalnym pozostałościom zachowuje on tak piękną oryginalność i unikalną geologiczną proweniencję, że właściwie już w momencie znalezienia postanowiłem, że nie będę go preparował. Chciałem, aby pozostał właśnie taki, jak w momencie znalezienia i aby wspomnienia tej chwili pozostawały żywe, zawsze kiedy będę go ponownie oglądał.
Do moich uszu dotarł potężny pomruk kształtującej się w oddali burzy. Spojrzałem na niebo i dostrzegłem, że z powrotem zaczęło odcinać się od wody, jednak tym razem było ciemniejsze niż morze. Grzmot niesiony kilometrami otwartej przestrzeni wydaje się wielokrotnie silniejszy niż słyszalny w głębi lądu. Jest przeciągły, niezbyt głośny, ale rezonujący tak nisko, że całe ciało wydaje się drżeć w jego rytmie. Ma w sobie coś pięknego i niepokojącego zarazem. Ta mieszanka jest niepowtarzalnym doznaniem, którego nie da się doświadczyć w innych okolicznościach. Wydaje mi się to niesamowite, kiedy pomyślę, że ludzie zamieszkujący te okolice sto czy nawet tysiąc lat temu mogli podziwiać dokładnie taki sam widok. Właściwie bez względu na to, czy cofnąć się w przeszłość o tysiąc, sto tysięcy czy milion lat, burza nadciągająca od strony morza wyglądała i brzmiała zawsze tak samo.
Powyższy fragment rozdziału pochodzi z książki „W poszukiwaniu kosmicznych okruchów”, której premiera planowana jest na koniec 2024 roku.
Biedny piesek 🙁
Czy wiadomo jak stracił oko i co się z nim dalej stało?
Niestety nie znam jego wcześniejszych przygód, ale myślę że aktualnie ma się dobrze. Tam jest sporo bezdomnych zwierzaków a ludzie starają się nimi opiekować. Kilka dni później spotkaliśmy go wypoczywającego przy jednej z nadmorskich restauracji, gdzie zajadał się psią karmą. Od nas dostał na pożegnanie salami i kotlety mielone, które wyjątkowo przypadły mu do gustu 🙂
Witam, czy mógłbym prosić choć mniej więcej o wskazanie lokalizacji ? Wspaniale napisane, prawie przegapiłem przystanek tramwajowy czytając Pana poszukiwania w drodze do pracy.
Dzięki za miłe słowa. W temacie lokalizacji najlepiej napisz do mnie na FB, to trochę wyjaśnię i może nawet coś podpowiem.
Wysłałem wiadomość na fb.